Dobra dam część.... tylko mnie nie zabijcie...
Wspomnienia zlotowe Guśki
(rymować bym nie śmiała… więc z nie śmiałości dozą – zajmę się
prozą) J
Mimo, że na zlocie zjawiłam się w czwartek, to moje
wspomnienia zaczynają się od środy…
Środa (tak
króciutko)
Moje być, czy nie być…. Wiele wątpliwości (jechać czy nie –
domownicy wcale w tym wyborze nie pomagali). Dwa lata niebytu na zlotach
sprawiło, że czułam się prawie jak nowalijka, a i domowa awantura wisiała na
włosku, do tego Ola zaczęła dziwnie kaszleć i katarzyć (może uzgodnili
strategię z tatą). Łaziłam jak potyrpana, nie wiedząc, jaką decyzję podjąć – te
dziwne miny domowników… W końcu usłyszałam: „Jedź w cholerę, tylko do mnie nie
dzwoń” – nie napiszę jakie odczucia miałam (bo nie cenzuralne). Około 22.00 wysłałam do rzewy sesemesa, że jadę.
Najwyżej po zlocie zmienię miejsce zamieszkania (altankę mam ładną i dużą)…
Wiedziałam jedno, jak nie pojadę – będę żałowała. Kopalnia wydawała mi się
bardzo atrakcyjna (byle nie windą – cholernie się jej bałam). Podróż też
zapowiadała się ekscytująco, gdyż Ewa nie potrafi jeździć powoli (to jednak już
testowałam i było Oki). Siostra moja rodzona stwierdziła, że bardziej powinnam
bać się kopalni, bo nawet jak uda mi się zjechać na dół (ta cholerna widna) to
na pewno mnie zostawią, bo będą mnie mieli dość). Perspektywa nie pozwalająca
nie jechać… W gruncie rzeczy czy spadnie ci na łeb metr czy kilometr (co to za
różnica…) Zapeklowałam karkówkę (co by znów nie zaserwować boczku w sznurkach)
i położyłam się spać… ale jakoś się nie dało…
Czwartek/Piątek
Pobudka o 6 rano (bez budzika i bez zrzędzenia) – czułam, że
tego mi potrzeba… Moje w rozładowane akumulatory ledwo zipiały. Karkówka do
pieca, zrzucanie tego co chcę zabrać (no koszmar jakiś). Nienawidzę się
pakować, bo zazwyczaj i tak zabieram to, co mi się nie przydaje, a to co
potrzebne zostaje w domu… Tak było i tym
razem (ale o tym później)… Szukałam wielu rzeczy, które się nagle pochowały (np.
adidasy, podkoszulki), gdy zadzwonił telefon. To była rzewa: „Guśka ty się tak
nie spiesz, bo mi się trochę zaspało i nie będę wcześniej jak między 12 a 13.
Moje przygotowania do zlotu zwolniły, emocje jakoś opadły. Snułam się po domu
co jakiś czas spoglądając przez okno i na telefon. Mięsko się upiekło (trochę
więcej czasu mu to zajęło, więc dziękowałam rzewie, że będzie później), więc
zabrałam się za pakowanie go. Zapach jednak rozlał się po domu i wygłodniałe
dzieciątka stanęły w kolejce po kromala. Cóż musiałam odciąć na spróbowanie –
resztę skrzętnie spakowałam. Gdy żarełko zostało wsunięte, usłyszałam od
najmłodszego dziecięcia – „Jak to i wszystko zabrałaś, a my tu głodne będziemy???”.
Pomyślałam – nie wezmą mnie na wyrzuty. Uśmiechnęłam się i rzekłam – pójdziecie
do babci J. Czas wlókł się jak oszalały…
Non stop słyszałam – pojechała już??? Trafiało mnie, że są tacy niecierpliwi,
by się mnie pozbyć… Tak, ja pojadę, a tu imprezka J. Miałam to gdzieś. Dzwoni telefon – Guśka jestem
pod szkołą (sobie myślę, gdzie ją powiało… zboczenie zawodowe i tyle)… Chciałam
poprowadzić z powrotem na rynek, ale procesja. Pięknie (moim zdaniem –
autopilot jak nic) wyprowadziłam rzewę na właściwą drogę. Nawet zaskoczyła, że
już wie gdzie jest… J Minęło
dziesięć minutek i była pod moim domem… Plecak na dół i w drogę. Na to czekałam 3 lata. Oniemiałam, gdy
zobaczyłam ufaflany po same szyby samochód – i stwierdzenie – drogę to macie
nieciekawą. Cały nasz „asfalt” znalazł się na prawej stronie samochodu, a nawet
w środku. Droga przebiegła wyjątkowo sprawnie. Mc Donadlowe frytki, brak piwa
na stacji benzynowej przy mc Donaldzie, a później poszukiwanie jakiejkolwiek stacji
benzynowej w celu uzupełnienia baku – to elementy umilające podróż. Nie mogę
nie wspomnieć o kwaśnych cukierkach, które były bardzo znaczące J. Dojechałyśmy w końcu do Tarnowa Jeziernego.
Niestety jak szybko to niego dojechałyśmy, jeszcze szybciej go opuściłyśmy…
Dzwoniłam do Marka (pomyślałam, że jest już poza zasięgiem – w końcu pora do
tego sprzyjająca…). Chciała Ewa, ale też jej się nie udało. Spróbowałam raz
jeszcze, tym razem do Izy. Odebrała – się wróćcie tam, gdzie jest Nowa Sól i
skręćcie w drugą polną ścieżkę. Dobra zawróciłyśmy… Skręciłyśmy tam gdzie Nowa
Sól i wjechałyśmy w tą drugą polną ścieżkę – potem się okazało, że
wyjechałyśmy pierwszą. Zaczynało się robić zabawnie, więc stwierdziłyśmy, że to
musi być TU. Wjechałyśmy w trzecią ścieżkę (oznaczoną mało widoczną tabliczką –
RELAX – mnie się z butami skojarzyło, ale spoko). DOJECHAŁYŚMY.
Mało kto mnie poznał… nie dość, że przybyło mi lat (czytaj kg),
to jeszcze kiedyś byłam blondyną .
Największą jednak radość sprawiła mi Asia, która stała niedaleko mnie z trzema piwami na tacy i
nie wiedziała co z nimi zrobić, gdy już zaskoczyła że to ja. Anja chciał jej pomóc, chyba aż tak mu nie
ufała…
Wrzuciłam plecak do pokoju nr 30 (Iza i Małgorzata już się
zadomowiły, chociaż Iza bardziejJ). Swoją
drogą myślałam, że mają jakąś zniżkę, za spędzenie 3 nocy ze mną. Czuło się magię,
która zawsze towarzyszy zlotom. Spotykają się TU ludzie wyjątkowi, wyjątkowi we
wszystkim. Każdy ma w sobie coś, co pozwala drugiemu odnaleźć się i zapomnieć
na chwilę o swoich problemach. Ciekawe jest to, że każdy przyjeżdża naładować
akumulatory i nikt nie wyjeżdża z wyładowanymi (najwyżej trochę obolały i słaby
– w wyniku nieprzespanych nocy).
Kopara mi jednak opadła, gdym zobaczyła Azę, która szczelnie
broniła się przed komarami gipsem. Postanowiła być lepsza niż ja. Pogaduchy, uściski – tego mi było trzeba. Plakietka
nie wpinała mi się tak jak potrzeba, ale uznałam, że została stworzona zgodnie
z moją osobowością, czyli nie prosto.
Były wspomnienia lat dziesięciu – Ci najstarsi dostali lupy,
by im nic nie uciekło - i wszyscy się dowiedzieli, że 10 raz, też może być
udany. Warto się nad tym zastanowić, by czerpać radość z życia...
Kazali się podpisywać na liście (bo niby jeść nie dadzą)
- wiadomo gdzie to potem wykorzystają, a
człowiek głupi i się podpisał… Mieliśmy
dwie matki zlotowe, to pewnie dlatego… Książka skarg i wniosków z długopisem na
sznurku (w ostateczności długopis się zgubił, a trzeba było dać łańcuch –
zginął by razem z zeszytem)
Dobre Duchy, nie wiedzieć czemu ubrane na czarno i czego nie
mogę zrozumieć, nawet na trzeźwo – to prezent urodzinowy dla Piotra (nawet w
białym nie chodzi, jak go ściskałam, to mi się kazał z faworków otrzepywać)… Dostałam
też kartki na niezbędne napoje, ale od razu powiedzieli, że spośród trzech –
dwóch nie ma. i przywiozłam niezrealizowane kartki do domu, ale wydać chcieli tylko wodę. Śpiewy, mandolina, potem gitara…
Piątek/Sobota
Na śniadaniu dowiedziałam się, że mimo wolnej soboty będzie trzeba
wstać o 4.30, bo jedziemy na „wycieczkę”. Jakbym to kurde wiedziała wcześniej…
Ale nic to, trzeba było jakoś tak zorganizować sobie dzień, by być w miarę
wypoczętym, poryczeć i rano wstać (inaczej przemiła Matka Zlotowa, była by nam
w stanie lanie zrobić, albo zawlec na plecach). Po śniadaniu wodny rowerek,
były też kajaki (pomyślałam, że tylko………… jest w stanie płynąć kajakiem, ale
taki się pojawił i cieszyłam się, że nie powiedziałam tego głośno). Inaczej bym
pewnie wiosłem zarobiła jak nic…
Krótka wycieczka do Sławy (kazali nam szukać czegoś związanego
z komunizmem). Nie znalazłam nic.
Chciałam, żeby Iza była moim wspomnieniem PRL-u, ale to groziło dostaniem w
łeb, więc zrezygnowałam. Aza zakasowała wszystkich J.
Chociaż nie, najlepsze były jednak warsztaty z kaszubskiego.
Na trzeźwo się tego łyknąć nie dało, a i po piwie szło nijako. Nie wiedzieć
czemu najlepiej wszystkim wychodziły widły gnojne. I nawet miał pieron tablice
interaktywną… Księżniczka o wydatnych ustach wyszywała (chyba jakąś czapkę dla
rycerza, komary go gryzły i biedak tak się ukłonił, że łepetynę dla niej
stracił…) No po prostu luz blues i orzeszki.
Na koniec filmy na ścianie. Poczułam się jak dziecko, które w
łazience oglądało filmy puszczane na rzutniku. Fajowo i tyle. Potem jak zwykle wycie i brzęki gitary, choć
ciężko było… Marek mnie nazwał jakoś na M, ale nie wiedziałam za bardzo o co mu
chodzi… więc uznałam to jako komplement (człowiekowi, tak jakoś lepiej się z komplementami
żyje). O 3 rano cichutko weszłam do pokoju, otworzyłam drzwi do współlokatorek i zaryczałam: Haloo, śpi tu kto??? Dobrze, że
mnie nie zabiły, ale co sobie myślały… Nastawiłam zegarek na 5.30 (jakoś tak głupio wstawać zaraz jak się położyło). O
myciu się nie piszę, bo to naturalne i nie wnosi nic nienormalnego w życie
zlotowe, chyba że się odbywa w warunkach innych niż łazienka. Usłyszałam
trzaskanie i światło zapalone sprawiło, że na moment otworzyłam oczy.
Spojrzawszy jednak na zegarek stwierdziłam, że mam jeszcze 5 minut do
kukurykania mojego budzika. 4,26 otwierają się drzwi i Iza usiłuje mnie
obudzić, ale powiedziałam jej „delikatnie”, że mam jeszcze 4 minuty do pełnego
wybudzenia.
Dostałam 2 buły i ruszyłam w stronę autokaru. Jak ja na siebie
wyzywałam, szukałam jakichkolwiek oznak euforii… zostały w pokoju i smacznie
spały, a ja jak ta sirota wlokłam nogę za nogą. Radość mi jednak sprawiała jedna rzecz, że
większość pałała takim zapałem jak ja J. W
autokarze podzielono nas na dwie grupy,
tłumacząc że tak trzeba. I grupa została, a nas powieźli dalej (tłukły się
myśli jedna o drugą, co też z nami poczną i po jasną cholerę podpisałam się aż
do niedzieli). Wysiedliśmy i udaliśmy się w stronę wejścia do kopalni. Wszyscy
zachwycili się kotkiem, i dostało nam się od Gaby, że to nie kot a kotka, bo po
oczkach widać… Zawsze rozróżniałam płcie zwierząt, ale nie koniecznie po
oczkach JJJ. Udaliśmy
się na szkolenie, tam nadsztygar opowiadał o aparatach ucieczkowych (bałam się,
że będę musiała go użyć, a nie koniecznie wiem jak), o wydobyciu, o punktach G
(JACIE ILE ONI ICH W TEJ KOPALNI MAJĄ !!!!! i do tego prawie sami faceci). Po
szkoleniu przemiłe Panie wydały nam mundurki (każdy miał inny rozmiar – a te
kopalniane pasowały jak ulał J) No,
może poza Dorotką, która musiałaby założyć 2 komplety razem. Wyglądałyśmy
cudnie – nic tylko traktor i w pole. Na mundurki składały się: koszula flanelowa,
spodnie rozmiaru bliżej nieokreślonego (jak komuś spadały, to dostawał
paseczek), kurteczka w kolorze spodni i grubaśne skarpety (dobrze że bielizny
nam nie dali, bo jakoś trudno mi sobie ją wyobrazić). Całość uzupełniały
wyjściowe kalosze w kolorze brązu i zielony kask. No … w lesie J. Jak komuś spadały spodnie to mógł sobie przypiąć
je pasem z kieszenią (myślałam, że na piwo – okazało się, że na baterię od
lampki) Od tej pory byliśmy już numerami, o ile dobrze pamiętam byłam – 0241.
Przyszedł czas na aparat ucieczkowy. Wyglądał jak menażka, ale ważył tyle co
sześciopak piwa. Jak tu z nim uciekać, jak on taki ciężki… Zapowiadało się
ciekawie… Przechodziliśmy przez taki drzwi, że poczułam się lekka jak piórko J, (cholera musiałam do kopalni jechać, by się
podbudować). Gdy się odwróciłam, by popatrzeć jak inni latają, zobaczyłam Pana
Nadsztygara z paskiem na twarzy. Radość wielka ogarnęła me serce, że to nie
byłam ja… udaliśmy się w stronę windy, to było to, czego się bałam najbardziej.
Kazali przełykać ślinę lub chwycić się za nos i dmuchać. Zostałam przy łykaniu
śliny, gdyż byłam znacznie unieruchomiona i bałam się, że nos który ścisnę może się okazać nie mój…
Wreszcie zjechaliśmy. Poczułam ulgę, ale nie na długo, po
rozpoznaniu terenu morda przestała mi się uśmiechać. Na początku jakoś szło,
jednak z upływem minut – aparat ucieczkowy ważył jak trzy sześciopaki, i nijak
mi pasowało, by on miałby mi pomóc w ucieczce… Utrudniał mi znacznie chodzenie,
do tego dołączyły się też oblepione przez błoto wyjściowe brązowe botki. J To co zobaczyłam pod ziemią, nie śniło mi się w
najskrytszych snach. Olbrzymi ukłon dla wszystkich tam pracujących, nawet nie
przekonały mnie klimatyzowane samochody. Średnica ich kół była większa ode
mnie. Temperatura utrudniała oddychanie i chyba grupa II powoli opadała z sił.
Czułam się, jak gdybym pracowała już tam 12 godzin a ja tylko chodziłam dwie.
Panowie, bardzo chcieli pokazać nam wszystkie zakamarki i nawet zaprowadzili
nas na przodek – to mi wystarczyło – zdecydowanie wolałam tyłek. Temperatura
tam panująca sprawiła, że poczułam się jak dobrze wypieczona drożdżówka. Grupa
szła w ogromnym milczeniu i skupieniu. Włażenie na samochód sprawiało pod
koniec trudność, szkoda, że nie mieli podnośnika… Zdarzały się też sytuacje,
które wywoływały uśmiech. Troszkę nam się pić chciało, więc butelki pootwierane…
Pan stwierdził, żeby ich nie brać, bo szkoda męczyć ręce… jednak po powrocie
można było tylko popatrzeć na zwilżoną podłogę landrovera. Za każdym razem
wsiadając do samochodu, ktoś przygwoździł kaskiem o rurkowy sufit. Raz nawet
myślałam, że nam się udało… wszyscy się cieszyli, a tu… weszła Gaba i rozległ
się taki huk, że aż miło – wszystko wróciło do normy. J Największą radochę jednak mieli górnicy, patrząc
z jakim zapałem spacerujemy po kopalni. Swoją drogą… Tylu fajnych facetów pod
ziemią… Wycieczka dobiegła końca… Pomyślałam: po prosu zarąb iści i nic głupiego
nie zrobiłam – znaczy – wydoroślałam. Trzeba było obmyć trzewiki z tego co
poprzylepiało się do nich. Myjnia wyglądała dość zdradziecko: zawór kulowy,
krótki wąż i woda pod ogromnym ciśnieniem. Ściągnęłam tego sprzęta od ucieczek
(co by mi się popryskał) i na początku przyglądałam się jak fajnie to idzie tym
facetom. No więc poszłam i ja. Obok mnie Gosia, która z wielkim zapałem
odkręcała kran, z którego nagle przestała płynąć woda. Po chwili poleciała, w
efekcie czego miałam gumowca pełnego wody i spodnie mokre po pasek J Zrobiło się zabawnie. Jurek, jako gentelman –
chciał ratować sytuacje i skończył prawie tak jak ja. Mój mundurek zmienił kolor
z jasnoniebieskiego na ciemnoniebieski… Przyjechała winda (element, który nie
bardzo mi się podobał, jednakże tak chciałam ujrzeć słońce, że było mi wszystko
jedno). Nie wiedzieć czemu, winda jechała dużo dłużej niż na dół – chyba jakąś
okrężną drogą i do tego mnóstwo zakrętów. Panowie chcąc nam zapewnić wrażenia
na najwyższym poziomie, więc trochę nas pokołysali. Cieszyłam się, że zjadłam
tylko jedną bułkę na śniadanie… Nawet ktoś stwierdził (nie pamiętam kto, było
mi mokro i myślałam o czymś innym), że jakby winda była różowa, to było by ok. Oddaliśmy
sprzęcior i ruszyliśmy do przebieralni. Z utęsknieniem patrzyłam na moje
ubranko lekkie i suche. W ciszy i spokoju wracaliśmy do domu. A zapomniałam
dodać, że nie wiem jakim cudem wszyscy mieli zimne mleko i maślankę, a mnie się
dostało mleko gorące…
Prysznic… ukojenie i raj dla zmęczonego ciała i wycioranej po
kopalni duszy.
Po obiadku Marek B – zafundował nam rozrywkę typu: dowiesz się
więcej - im więcej zgadniesz – czyli poznaj po smaku rodzaj piwa. Miałam pewne
obawy, bo byłaby niezła wtopa, gdybym nie zgadła ani jednego.
Prawdopodobieństwo odgadnięcia dwóch (tych w zielonych butelkach) było wielkie.
To mógł być tylko Leszek albo Heniek. Z racji tego, że Heńka piłam całkiem
niedawno byłam na 100% pewna swojej trafności. Była szansa, że nie skończę na
ostatnim miejscu. Jakież było zdziwienie ogółu, gdy na pudle stanęły 3 kobitki:
Renia(która nie lubi piwa), Gusia (czyli ja - bez komentarza wewnętrznego) i Kinga (dopiero co pełnoletniości
zażyła)...
cdn
post został zmieniony: 12-06-2010 23:37:16 |