Mimo, że na zlocie zjawiłam się w czwartek, to moje
wspomnienia zaczynają się od środy…
Środa
(tak króciutko)
Moje być, czy nie być…. Wiele wątpliwości (jechać czy
nie – domownicy wcale w tym wyborze nie pomagali). Dwa
lata niebytu na zlotach sprawiło, że czułam się prawie
jak nowalijka, a i domowa awantura wisiała na włosku, do
tego Ola zaczęła dziwnie kaszleć i katarzyć (może
uzgodnili strategię z tatą). Łaziłam jak potyrpana, nie
wiedząc, jaką decyzję podjąć – te dziwne miny
domowników… W końcu usłyszałam: „Jedź w cholerę, tylko
do mnie nie dzwoń” – nie napiszę jakie odczucia miałam
(bo nie cenzuralne)
J.
Około 22.00 wysłałam do rzewy sesemesa, że jadę.
Najwyżej po zlocie zmienię miejsce zamieszkania (altankę
mam ładną i dużą)… Wiedziałam jedno, jak nie pojadę –
będę żałowała. Kopalnia wydawała mi się bardzo
atrakcyjna (byle nie windą – cholernie się jej bałam,
raz kiedyś jeździłam na karuzeli przypominającą do
złudzenia taką windę – stąd chyba uraz). Podróż też
zapowiadała się ekscytująco, gdyż Ewa nie potrafi
jeździć powoli (to jednak już testowałam i było Oki).
Siostra moja rodzona stwierdziła, że bardziej powinnam
bać się kopalni, bo nawet jak uda mi się zjechać na dół
(ta cholerna widna) to na pewno mnie zostawią, bo będą
mnie mieli dość… Perspektywa nie pozwalająca nie jechać…
W gruncie rzeczy czy spadnie ci na łeb metr czy kilometr
jakiegoś badziewia – co to za różnica… Zapeklowałam
karkówkę (co by znów nie zaserwować boczku w sznurkach)
i położyłam się spać… ale jakoś się nie dało…
Czwartek/Piątek
Pobudka o 6 rano (bez budzika i bez zrzędzenia) –
czułam, że tego mi potrzeba… Moje w rozładowane
akumulatory ledwo zipiały. Karkówka do pieca, zrzucanie
w jedno miejsce tego co chcę zabrać (czyli na środek
pokoju - no koszmar jakiś). Nie nawidzę się pakować, bo
zazwyczaj i tak zabieram to, co mi się nie przydaje, a
to co potrzebne zostaje w domu… Tak było i tym razem
(ale o tym później)… Szukałam wielu rzeczy, które się
nagle pochowały (np. adidasy, podkoszulki), gdy
zadzwonił telefon. To była rzewa: „Guśka ty się tak nie
spiesz, bo mi się trochę zaspało i nie będę wcześniej
jak między 12 a 13. Moje przygotowania do zlotu
zwolniły, emocje jakoś opadły. Snułam się po domu co
jakiś czas spoglądając przez okno i na telefon. Mięsko
się upiekło (trochę więcej czasu mu to zajęło, więc
dziękowałam rzewie, że będzie później), więc zabrałam
się za pakowanie go. Zapach jednak rozlał się po domu i
wygłodniałe dzieciątka stanęły w kolejce po kromala. Cóż
musiałam odciąć na spróbowanie – resztę skrzętnie
spakowałam. Gdy żarełko zostało wsunięte, usłyszałam od
najmłodszego dziecięcia – „Jak to i wszystko zabrałaś, a
my tu głodne będziemy???”. Pomyślałam – nie wezmą mnie
na wyrzuty. Uśmiechnęłam się i rzekłam – pójdziecie do
babci
J.
Czas wlókł się jak oszalały… Non stop słyszałam głosy z
dołu – pojechała już??? Trafiało mnie, że są tacy
niecierpliwi, by się mnie pozbyć… Tak, ja pojadę, a tu
imprezka
J.
Miałam to gdzieś. Dzwoni telefon – Guśka jestem pod
szkołą (sobie myślę, gdzie ją powiało… zboczenie
zawodowe i tyle)… Chciałam poprowadzić z powrotem na
rynek, ale procesja. Pięknie (moim zdaniem – autopilot
jak nic) wyprowadziłam rzewę na właściwą drogę. Nawet
zaskoczyła, że już wie gdzie jest (w końcu już trzeci
raz mnie wiezie) …
J
Minęło dziesięć minutek i była pod moim domem… Plecak na
dół i w drogę. Na to czekałam 3 lata (bardzo długie 3
lata… jak ktoś znowu wymyśli zlot na północy – to chyba
uduszę… Roman pewnie też, bo będzie miał zbyt blisko).
Oniemiałam, gdy zobaczyłam ufaflany po same szyby
samochód – i stwierdzenie – drogę to macie nieciekawą.
Cały nasz „asfalt” znalazł się na prawej stronie
samochodu, a nawet w środku. Droga przebiegła wyjątkowo
sprawnie. McDonadlowe frytki, brak piwa na stacji
benzynowej przy mc Donaldzie, a później poszukiwanie
jakiejkolwiek stacji benzynowej w celu uzupełnienia baku
– to elementy umilające podróż. Ewie zaświeciła
kontrolka „nieposiadania właściwej ilości paliwa w baku”
a stacje benzynowe się pochowały. Na trasie znalazłyśmy
jedną, ale w niedziele i święta zamknięta… Robiło się
nieciekawie. W końcu dojechałyśmy do stacji (opisywać
jej nie będę bo nie ma co, lecz jeden wielki plus – był
pan nalewaczJ)
Ruszyłyśmy więc dalej… Nie mogę nie wspomnieć też o
kwaśnych cukierkach, które były bardzo znaczące
(orzeźwiające znaczy się)
J.
Dojechałyśmy w końcu do Tarnowa Jeziernego. Niestety jak
szybko do niego dojechałyśmy, jeszcze szybciej go
opuściłyśmy… Dzwoniłam do Marka (nie obierał -
pomyślałam, że jest już poza zasięgiem – w końcu pora do
tego sprzyjająca… potem jak sprawdziłam na stronie – to
nie był ten numer
J).
Chciała Ewa, ale też jej się nie udało (mimo dobrego
numeru). Spróbowałam raz jeszcze, tym razem do Izy.
Odebrała – „się wróćcie tam, gdzie jest Nowa Sól i
skręćcie w drugą polną ścieżkę”. Dobra zawróciłyśmy…
Skręciłyśmy tam gdzie Nowa Sól i wjechałyśmy w tą drugą
polną ścieżkę (wskazaną przez Izę) – potem się okazało,
że wyjechałyśmy pierwszą. Zaczynało się robić zabawnie,
więc stwierdziłyśmy, że to musi być TU. Wjechałyśmy w
trzecią ścieżkę (oznaczoną mało widoczną tabliczką –
RELAX – mnie się z butami skojarzyło, ale spoko).
DOJECHAŁYŚMY.
Mało kto mnie poznał… nie dość, że przybyło mi lat
(czytaj kg), to jeszcze kiedyś byłam blondyną
J.
Największą jednak radość sprawiła mi Asia, która stała z
trzema piwami na tacy, rozmawiała z innymi i mnie nie
zauważyła. Powiedziałam cześć a ona zachowała się tak
jakby zobaczyła zjawę
J.
Nie wiedziała co zrobić z tym co miała na tacy, Anja
chciał jej pomóc, chyba aż tak mu nie ufała…
J
Wyściskałam wszystkich, fajnie było się znowu spotkać.
Wrzuciłam plecak do pokoju nr 30 (Iza i Małgorzata już
się zadomowiły, chociaż Iza bardziejJ).
Swoją drogą myślałam, że mają jakąś zniżkę, za spędzenie
3 nocy ze mną. Czuło się magię, która zawsze towarzyszy
zlotom. Spotykają się TU ludzie wyjątkowi, wyjątkowi we
wszystkim. Każdy ma w sobie coś, co pozwala drugiemu
odnaleźć się i zapomnieć na chwilę o swoich problemach.
Ciekawe jest to, że każdy przyjeżdża naładować
akumulatory i nikt nie wyjeżdża z wyładowanymi (najwyżej
trochę obolały i słaby – w wyniku nieprzespanych nocy –
z własnej woli, albo przez darciuchów).
Kopara mi jednak opadła, gdym zobaczyła Azę, która
szczelnie broniła się przed komarami… gipsem.
Postanowiła być lepsza niż ja
J.
Pogaduchy, uściski – tego mi było trzeba. Plakietka nie
wpinała mi się tak jak potrzeba, ale uznałam, że została
stworzona zgodnie z moją osobowością.
Były wspomnienia lat dziesięciu – Ci najstarsi dostali
lupy, by im nic nie uciekło - i wszyscy się dowiedzieli,
że 10 raz, też może być udany
JJJ.
Kazali się podpisywać na liście (bo niby jeść nie dadzą)
- wiadomo gdzie to potem wykorzystają, a człowiek głupi
i się podpisał… Mieliśmy dwie matki zlotowe, to pewnie
dlatego… Książka skarg i wniosków z długopisem na
sznurku (w ostateczności długopis się zgubił, a trzeba
było dać łańcuch – zginął by razem z zeszytem)
J
Dobre Duchy, nie wiedzieć czemu ubrane na czarno i czego
nie mogę zrozumieć, nawet na trzeźwo – to prezent
urodzinowy dla Piotra (nawet w białym nie chodzi, jak go
ściskałam, to mi się kazał z faworków otrzepywać)…
Dostałam też kartkę na niezbędne napoje, ale od razu
powiedzieli, że spośród trzech – dwóch nie ma. Śpiewy,
mandolina, potem gitara… Coś mi brakuje darciuchów (będę
musiała przejść na stronę tych co słuchają) – chyba, że
AnJa będzie chciał dopełnić tego, co kiedyś zaczął…
Piątek/Sobota
Na śniadaniu dowiedziałam się, że mimo wolnej soboty
będzie trzeba wstać o 4.30, bo jedziemy na „wycieczkę”.
Jakbym to kurde wiedziała wcześniej… Ale nic to, trzeba
było jakoś tak zorganizować sobie dzień, by być w miarę
wypoczętym, poryczeć i rano wstać (inaczej przemiła
Matka Zlotowa, była by nam w stanie lanie zrobić, albo
zawlec na plecach). Po śniadaniu wodny rowerek (sobie
głupio zażartowałam – mam nadzieję, że AnJa się nie
obraził), były też kajaki (pomyślałam, że nie znajdzie
się taki, ale jednak
J).
Dobrze, że nie powiedziałam głośno co powiedziałam o
kajakarzu – inaczej bym pewnie wiosłem zarobiła jak nic…
Chociaż sama naciągałam Izę na pływanko w kajaku
J.
Krótka wycieczka do Sławy (kazali nam szukać czegoś
związanego z komunizmem). Nie znalazłam nic
J.
Chciałam, żeby Iza była moim wspomnieniem PRL-u, ale to
groziło dostaniem w łeb, więc zrezygnowałam.
Poskakałyśmy na wielgachnych skakankach, a delfiny
pławiły się w delfinarium.
Aza zakasowała wszystkich swoimi wspomnieniamiJ.
Chociaż nie, najlepsze były jednak warsztaty z
kaszubskiego. Nowalijki miały się wkupić w te lijki, co
już dłużej jeżdżą… Jednakże na trzeźwo się tego łyknąć
nie dało, a i po piwie szło nijako. Nie wiedzieć czemu
najlepiej wszystkim wychodziły widły gnojne. I nawet
miał pieron tablice interaktywną… Księżniczka o
wydatnych ustach wyszywała (chyba jakąś czapkę dla
rycerza, komary go gryzły i biedak tak się ukłonił, że
łepetynę dla niej stracił…) No po prostu luz blues i
orzeszki. Co roku nowalijki mają coś fajnego – szkoda,
że one na wymarciu. W tym roku tylko cztery sztuki…
Na koniec filmy na ścianie. Poczułam się jak dziecko,
które w łazience oglądało filmy puszczane na rzutniku.
Fajowo i tyle
J.
Potem jak zwykle wycie i brzęki gitary, choć ciężko
było… Marek mnie nazwał jakoś, (teraz już wiem jak),
wtedy nie wiedziałam za bardzo o co mu chodzi… więc
uznałam to jako komplement (człowiekowi, tak jakoś
lepiej). O 3 rano cichutko weszłam do pokoju, otworzyłam
drzwi do współlokatorek i zaryczałam: Haloooooo, śpi tu
kto??? Dobrze, że nie miały pod ręką czegoś ciężkiego i
mnie nie zabiły, ale co sobie myślały…
J
Nastawiłam zegarek na 5.30 (jakoś tak głupio wstawać
zaraz jak się położyło). O myciu się nie piszę, bo to
naturalne i nie wnosi nic nienormalnego w życie zlotowe,
chyba że się odbywa w warunkach innych niż łazienka.
Wkurzyłam się gdy usłyszałam trzaskanie i światło
zapalone sprawiło. Jaki gwóźdź ludzie nie dają spać… Na
moment otworzyłam oczy – no tak „wycieczka” – jakaś
sybirska zsyłka raczej… Spojrzawszy jednak na zegarek
stwierdziłam, że mam jeszcze 5 minut do kukurykania
mojego budzika. 4:26 otwierają się drzwi i Iza usiłuje
mnie obudzić, ale powiedziałam jej „delikatnie”, że mam
jeszcze 4 minuty do pełnego wybudzenia.
Dostałam 2 buły i ruszyłam w stronę autokaru. Jak ja na
siebie wyzywałam, szukałam jakichkolwiek oznak euforii…
zostały w pokoju i smacznie spały, a ja jak ta sirota
wlokłam nogę za nogą. Radość mi jednak sprawiała jedna
rzecz, że większość pałała takim zapałem jak ja
J.
W autokarze podzielono nas na dwie grupy, tłumacząc że
tak trzeba. Były nawet sprzeciwy, jednak nikt ich nie
wysłuchał. I grupa została, a nas powieźli dalej (tłukły
się myśli jedna o drugą, co też z nami poczną i po jasną
cholerę podpisałam się aż do niedzieli – a jak nie
wrócę, kto za mnie będzie jadł???). Wysiedliśmy i
udaliśmy się w stronę wejścia do kopalni. Wszyscy
zachwycili się kotkiem, i dostało nam się od Gaby, że to
nie kot a kotka, bo po oczkach widać… Zawsze
rozróżniałam płcie zwierząt, ale nie koniecznie po
oczkach
JJJ.
Udaliśmy się na szkolenie, tam nadsztygar opowiadał o
aparatach ucieczkowych (bałam się, że będę musiała go
użyć, a nie koniecznie wiem jak), o wydobyciu, o
punktach G (JACIE ILE ONI ICH W TEJ KOPALNI MAJĄ!!!!! i
do tego prawie sami faceci). Części grupy świeciło
słońce, więc polegli na stołach z przymkniętymi oczami –
taki kamuflaż. Po szkoleniu przemiłe Panie wydały nam
mundurki. Skojarzyło mi się z akademią policyjną – next.
Każdy miał inny rozmiar – a te kopalniane pasowały jak
ulał
J)
No, może poza Dorotką, która musiałaby założyć 2
komplety skarpet, by botki jej nie spadały. Spodnie też
nie koniecznie tego rozmiaru… jedyne co pasowało
wszystkim to kaski… Wyglądałyśmy cudnie – nic tylko
traktor i w pole. Na mundurki składały się: koszula
flanelowa, spodnie rozmiaru bliżej nieokreślonego (jak
komuś spadały, to dostawał paseczek), kurteczka w
kolorze spodni i grubaśne skarpety (dobrze, że bielizny
nam nie dali, bo jakoś trudno mi sobie ją wyobrazić).
Całość uzupełniały wyjściowe kalosze w kolorze brązu i
zielony kask. No G… w lesie
J.
Jak komuś spadały spodnie (mimo małego paseczka). to
mógł sobie przypiąć je pasem z kieszenią (myślałam, że
na piwo – okazało się, że na baterię od lampki). Od tej
pory byliśmy już numerami, o ile dobrze pamiętam byłam –
0241. Przyszedł czas na aparat ucieczkowy. Wyglądał jak
menaszka, ale ważył tyle co sześciopak piwa. Jak tu z
nim uciekać, jak on taki ciężki… Zapowiadało się
ciekawie… Czułam się jak „Łysek z pokładu Idy”.
Przechodziliśmy przez taki drzwi, że poczułam się lekka
jak piórko
J,
(cholera musiałam do kopalni jechać, by się podbudować).
Gdy się odwróciłam, by popatrzeć jak inni latają,
zobaczyłam Pana Nadsztygara z paskiem na twarzy (ponoć
panie przyniosły paski, bo ktoś zapomniał – ja nie
wzięłam, bo miałam dopasowane spodnie… może to mój pasek
był? nie, mój na pewno był ten drugiJ).
Radość wielka ogarnęła me serce, że to nie byłam ja…
udaliśmy się w stronę windy, to było to, czego się bałam
najbardziej. Kazali przełykać ślinę lub chwycić się za
nos i dmuchać. Zostałam przy łykaniu śliny, gdyż byłam
znacznie unieruchomiona i bałam się, że nos który ścisnę
może się okazać nie mój…
Wreszcie zjechaliśmy. Poczułam ulgę, ale nie na długo,
po rozpoznaniu terenu morda przestała mi się uśmiechać.
Na początku jakoś szło, jednak z upływem minut – aparat
ucieczkowy ważył tyle, co cała zgrzewka, i nijak mi
pasowało, by on miałby mi pomóc w ucieczce… Utrudniał mi
znacznie chodzenie, do tego dołączyły się też oblepione
przez błoto wyjściowe brązowe botki.
J
To co zobaczyłam pod ziemią, nie śniło mi się w
najskrytszych snach. Olbrzymi ukłon dla wszystkich tam
pracujących, nawet nie przekonały mnie klimatyzowane
samochody. Średnica ich kół była większa ode mnie.
Temperatura utrudniała oddychanie i chyba grupa II
powoli opadała z sił. Czułam się, jak gdybym pracowała
już tam 12 godzin a ja tylko chodziłam dwie. Panowie,
bardzo chcieli pokazać nam wszystkie zakamarki i nawet
zaprowadzili nas na przodek – to mi wystarczyło –
zdecydowanie wolałam tyłek. Temperatura tam panująca
sprawiła, że poczułam się jak dobrze wypieczona
drożdżówka. Grupa szła w ogromnym milczeniu i skupieniu
– Beatka stwierdziła, że po raz pierwszy widziała
oświatę w takim milczeniu – w gruncie rzeczy bała się ,
że jej wlejemy… Włażenie na samochód sprawiało pod
koniec trudność, szkoda, że nie mieli podnośnika…
Zdarzały się też sytuacje, które wywoływały uśmiech.
Troszkę nam się pić chciało, więc butelki pootwierane…
Pan stwierdził, żeby ich nie brać, bo szkoda męczyć
ręce, a tak naprawdę będzie nam się chciało pić na końcu
naszej wyprawy… jednak po powrocie można było tylko
popatrzeć na zwilżoną podłogę landrovera. Za każdym
razem wsiadając do samochodu, ktoś przygwoździł kaskiem
o rurkowy sufit. Raz nawet myślałam, że nam się udało…
wszyscy się cieszyli, a tu… weszła Gaba i rozległ się
taki huk, że aż miło – wszystko wróciło do normy.
J
Największą radochę jednak mieli górnicy, patrząc z jakim
zapałem spacerujemy po kopalni. Swoją drogą… Tylu
fajnych facetów pod ziemią… Wycieczka dobiegła końca…
Pomyślałam: po prosu zarąbiście i nic głupiego nie
zrobiłam – znaczy – wydoroślałam. Wielce się jednak
myliłam... trzeba było obmyć trzewiki z tego co
poprzylepiało się do nich. Myjnia wyglądała dość
zdradziecko: zawór kulowy, krótki wąż i woda pod
ogromnym ciśnieniem. Ściągnęłam tego sprzęta od ucieczek
(co by mi się popryskał) i na początku przyglądałam się
jak fajnie to idzie tym facetom. No więc poszłam i ja.
Obok mnie Gosia, która z wielkim zapałem odkręcała kran,
z którego nagle przestała płynąć woda. Po chwili
poleciała, w efekcie czego miałam gumowca pełnego wody i
spodnie mokre po pasek
J
Zrobiło się zabawnie. Jurek, jako gentelman – chciał
ratować sytuacje i skończył prawie tak jak ja. Mój
mundurek zmienił kolor z jasnoniebieskiego na
ciemnoniebieski… Przyjechała winda (element, który nie
bardzo mi się podobał, jednakże tak chciałam ujrzeć
słońce, że było mi wszystko jedno). Nie wiedzieć czemu,
winda jechała dużo dłużej niż na dół – chyba jakąś
okrężną drogą i do tego mnóstwo zakrętów. Panowie chcąc
nam zapewnić wrażenia na najwyższym poziomie, więc
trochę nas pokołysali. Cieszyłam się, że zjadłam tylko
jedną bułkę na śniadanie… Nawet ktoś stwierdził (nie
pamiętam kto, było mi mokro i myślałam o czymś innym),
że jakby winda była różowa, to było by ok. Oddaliśmy
sprzęcior i ruszyliśmy do przebieralni. Z utęsknieniem
patrzyłam na moje ubranko lekkie i suche. W ciszy i
spokoju wracaliśmy do domu. A zapomniałam dodać, że nie
wiem jakim cudem wszyscy mieli zimne mleko i maślankę, a
mnie się dostało mleko gorące… Po rozpoznaniu sytuacji
pragnę dodać, że grupa I miała elektryczne szczotki i
trasę wg schematu. U nas było tąpnięcie i skierowano nas
w inne miejsca (bardziej błotniste) i do tego ten
prysznic. Wnioskuję, że dlatego tak było, ponieważ w
naszej II (niepowtarzalnej zresztą) grupie była BeatkaD.
Co jej mąż miał na myśli wysyłając nas tam - nikt nie
wie, ale wrażenie niezapomniane
J.
Prysznic… ukojenie i raj dla zmęczonego ciała i
wycioranej po kopalni duszy.
Po obiadku Marek B – zafundował nam rozrywkę typu:
dowiesz się więcej - im więcej zgadniesz – czyli poznaj
po smaku rodzaj piwa. Miałam pewne obawy, bo byłaby
niezła wtopa, gdybym nie zgadła ani jednego.
Prawdopodobieństwo odgadnięcia dwóch (tych w zielonych
butelkach) było wielkie. To mógł być tylko Leszek albo
Heniek. Z racji tego, że Heńka piłam całkiem niedawno
byłam na 100% pewna swojej trafności (wstrętny jak
diabli). Była szansa, że nie skończę na ostatnim
miejscu. Jakież było zdziwienie ogółu, gdy na pudle
stanęły 3 kobitki: Renia (nie tyle, że nie lubi piwa, co
go nie spożywa
J),
Gusia (czyli ja – bez wewnętrznych przemyśleń) i Kinga
(dopiero co pełnoletniości zażyła, ale pod okieś taty –
więc nauka nie idzie w las). Miałyśmy do wyboru kamienie
(przygotowane przez MarkaB). Dziwnym trafem każda z nas
wybrała ametyst…
Nazwa Ametyst pochodzi od greckiego Amethystos dosłownie
z greckiego: 'środek przeciw upiciu sie'. Kamień ten ma
zdolność do oczyszczania z negatywnych energii.
Najlepiej działa noszony na szyi i nie przekłuty wówczas
chroni właściciela od wszelkich nieszczęść, chorób, a
dodatkowo wzmacnia nerwy i siłę woli, uwalnia od lęków i
depresji. Jednakże przede wszystkim kryształ ten łączy
nas z wymiarami duchowości w naszym życiu. Pokazuje, ze
duchowość, to nie czysta abstrakcja, cos, w co jedynie
kazano nam wierzyć, bez zadawania zbędnych pytań.
Ametyst daje nam namacalny dowód, ze duchowość istnieje,
zaczynasz ja przeczuwać - ametyst silnie wzmacnia nasza
intuicje. Im dłużej nasycasz sie energia ametystu,
wówczas, to, w co dotąd tylko wierzyłaś, nagle możesz
zobaczyć - ponieważ kamień ten aktywuje nasze 3 oko.
Wspomaga prace naszego umysłu, łatwiej nam jest sie
skoncentrować i uczyć.
MarkuB – wielkie dzięki za dobrą energię!!!
Wieczorkiem śpiewy, niestety nie trwały długo… jak to
AsiaJ ujęła niezrozumienie artysty dla artysty i się
skończyło… Artysta się obraził i zwinął sprzęt…
Niedziela
Jakoś tak bez sensu… czas powrotu do domu. Powoli każdy
zwijał żagle i już nie było tak wesoło i radośnie… To
były przecudne 3 dni (dni jak się później okazało
wniosło w moje życie dużo zmian). Wyjechałyśmy koło
południa… rzewa raczyła moje uszy przecudnymi
wierszykami. Skubana umie na pamięć Janka Muzykanta
J
Dlaczego – zapytajcie sami
JJJ.
Gdzieś za Legnicą rozpoczyna się kolejna przedziwna
opowieść . Zakładałam, że ok. 16.0o najpóźniej będę w
domciu. Podróż niejako się przedłużyła, gdyż płyn
chłodnicowy opuścił miejsce swojego pobytu (dostał ADHD
czy jak?). Wolał szaleć pod maską, w skutek czego ledwo
dojechałyśmy do pitstopu - dla mnie "boksu
naprawczego"... tyle, że mechanik chyba miał przerwę...
Nie bardzo wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, były takie 2
duże tablice, że do stacji benzynowej jest 7 km (duże
litery to były), jednak w jakim mieście - tego nie
wiedział nikt. Odczytałam, że Kąty Wrocławskie, Ewa nie
uwierzyła i poszła sobie poczytać sama
J
I w tej chwili jakby z nieba pojawił się Pan Laweciarz.
Nawet miałam taką myśl, że to on ten wężyk od chłodnicy
wypiął, bo bardzo szybko się zjawił, ale chłop się
zarzekał, że on na pewno nie
JJJ,
nie było innego wyjścia jak mu uwierzyć… Po chwili
ustaleń zmieniłyśmy więc środek transportu na żółtą
lawetkę. Co jakiś czas odwracałam się do tyłu i
stwierdzam, że samochód rzewy nas osaczył (non stop za
nami jechał). Przemiły Pan Laweciarz gadał więcej niż
ja... Dowiedziałyśmy się o jego wujku i o tym, że ma
0,1% odsetek na koncie... Odstawiliśmy samochód, a mnie
odstawiono na dworzec. Wyściskałam Ewę (została we
Wrocławiu) i poszłam na dworzec. Miałam 40 minut do
pociągu, więc nie było tak źle. Mój mąż podzwonił gdzie
się dało i nawet chciał mi załatwić transport z tego
Wrocławia... jednak do tego nie doszło.
I tu zaczyna się kolejna fala wydarzeń, które nie
wiedzieć czemu tak się wiązały w całość.
JKupiłam
bilet i zawlokłam się na peron 3, bo tak ustaliłam.
Plecak miał dość sporą wagę, gdyż posiadałam większość
ciuchów nie pasujących do pogody jaka panowała na
zlocie. I do tego miałam wrażenie, że Kinga spakowała
część swoich do tego mojego, bo jej się nie chciało
wieźć samochodem. Przyjechał pociąg... się wgramoliłam
(nawet znalazło się miejsce siedzące). Miałam nadzieję,
że wsiadłam do tego co trzeba. Pociąg to dla mnie
ekstremum, więc czułam się jakoś nieswojo. Ekipa w
przedziale była nietypowa i jechali aż z Kołobrzegu, a i
tak wyglądali lepiej niż ja (ciekawe czemu)
J
I znów dowiedziałam się 3/4 życiorysów i poglądów
politycznych, nie wdając się w dyskusję przymknęłam
oczy... Bałam się jednak, że usnę, a pociąg jechał do
Krakowa. Gdybym przysnęła w życiu nie zdążyłabym na 8
rano przyjechać do szkoły. Pocieszające było to, że w
poniedziałek miałam klasową wycieczkę do Krakowa… w
razie czego może Smok by mnie przygarnął, no i byłabym
na miejscu. Jednakże wolałam wrócić do domu. Wyłowiłam
wśród potoku słów, że bardzo rozmowny Pan jest
emerytowanym górnikiem (bratnia dusza kurde, tyle że on
z ekipy tych czarniejszych)
J.
W Oławie przytrzymali nas 20 minut (była taka duchota,
że poczułam się jak tam na dole) – przepuścili Intercity
w stronę Katowic. Chciałam zanotować trochę słów (bo
teraz to już nie pamiętam), ale nie mogłam, bo długopis
miałam w plecakowej kieszeni, w której znajdowało się
piwo. Emerytowany górnik lubił piwo, więc wolałam nic
nie notować, bo jakby tak wypadło coś więcej niż
długopis… W Opolu była mała migracja, górnik oczywiście
został
J.
Dosiadła się młoda dziewczyna o włosach blond. Przyszła
Pani Konduktor sprawdzać bilety i okazało się, że owa
kobietka wsiadła nie do tego pociągu co trzeba (bo ona
miała bilet na przewozy regionalne, a my jechaliśmy TLK,
a i miała inny kolor kropki na bilecie) :)))))))))))
Odliczałam minuty, ale mnie to wkurzało, że tak się
jakoś wloką... Przymknęłam oczy, ale uświadomiłam sobie,
że mogę nie zdążyć na ostatni pociąg w kierunku domu (bo
ten się opóźnił)... Ustaliliśmy, że kolega podjedzie
tylko do Katowic... Nawet jakbym zdążyła na drugi
pociąg, to musiałabym iść po ciemku przez las 45 minut
(bez plecaka oczywiście - z plecakiem przyszłabym rano)
:)))). Zadzwoniłam jeszcze do Izy… postanowiłam
przymknąć oko - wszystko układało się super. Dzwoni mój
zbawca i... siada mi komórka :)))))))))))) Nawet nie
miałam się siły wściekać, więc zaczęłam się śmiać -
trochę się na mnie głupio patrzyli, więc powiedziałam,
że byłam w kopalni i tak mi zostało... (górnik poszedł
się przejść, więc nie mogliśmy prowadzić rozmowy - gdzie
jest lepiej) No na pewno muszę stwierdzić, że Ci od
miedzi są przystojniejsi
J.Przypomniałam
sobie pana Grzesia, który pewnie w środku ryczał ze
śmiechu - gdy patrzył jak takie siroty poruszały się po
kopalni... Wracając do podróży - stwierdziłam, że jednak
będę musiała z dworca na piechotę, tyle że z Katowic...
Pociąg zatrzymał się na stacji... wyszłam i chciałam
pomyśleć, co zrobić... i słyszę: Heyka dawaj plecak -
podrzucę Cię na Pekaes. Pojawił się mój wybawiciel.
Ustalili o której wyjechałam i cierpliwie czekał :)))
Pomysł z pekaesem nie podobał mi się bardzo, więc
podwiózł mnie do samego domciu.
Był to wyjątkowy zlot, dający wiele wiary i nadziei.
Za to wszystko wielkie dzięki wszystkim i każdemu z
osobna…
Rzewie (bo mogłam tam być),
a także wielkie dzięki Izie i Małgorzacie
za wiarę w przyszłe dni.
Buziaki i do zobaczenia za rok.
|