Uczę matematyki w liceum. Zauważyłam, że istnieje grupa uczniów, którzy opuszczają lekcje z błahych powodów ("po imprezie", "jazdy samochodem", "nie opłaca się na 4 godziny", "zaspałem", "bo wyliczyłem sobie, że mogę nie przyjść, bo mam ponad 50% frekwencji" ) i jednocześnie korzystają z płatnych korepetycji. Przy sześciu godzinach tygodniowo frekwencja 70% oznacza średnio nieobecność na prawie dwóch lekcjach w tygodniu. Rodzice płacą więc za to, co dziecko miałoby w szkole za darmo, gdyby się tam odpowiednio często pojawiało. Uczniowie ci wiedzą, że mają pewną "poduszkę", zabezpieczenie w postaci korepetytora i dość beztrosko podchodzą do nieobecności. Dotyczy to nie tylko matematyki, ale i np. języków obcych.
Lekcja, to nie tylko to co w podręczniku czy zbiorze zadań, to dyskusja, przedłużanie problemu, odwoływanie się i poszukiwanie analogii itd. Nawet w jednej klasie na koniec roku pokazałam uczniom ich "wartość dodaną" wynikającą z obecności na konkretnej lekcji (jakie zagadnienia powtórzyliśmy dodatkowo na tej lekcji, jakie inne problemy czy zadania można rozwiązać, czy jakie twierdzenia udowodnić na bazie omówionego materiału) i że nie znajdą tego w podręczniku ani zbiorze. Uczestnicząc w zajęciach uczniowie wdrażają się do pracy w odpowiednim tempie, uczą się na bieżąco, nie powstają zaległości lub są szybko niwelowane. Wtedy możemy na lekcji rozwiązać naprawdę dużo zadań i nie ma argumentu, że "nie opłaca się przychodzić, bo tylko dwa zadania..".
Oczywiście są uczniowie bardzo zdolni i oni sobie poradzą, mimo niższej frekwencji Przeciętni i słabsi raczej na pewno nie osiągną wyników na swoje możliwości.
Zależy mi na obecności uczniów na moich lekcjach, informuję ich o tym regularnie, rozmawiam o frekwencji z uczniami i rodzicami, pokazuję wprost korzyści z obecności na zajęciach i oczywiście wymagam tego, "co było na lekcji". Na 70% uczniów to działa. |