Urząd może ingerować tam, gdzie sytuacja jest moralnie klarowna. Jeśli owej klarowności nie ma, niech lepiej - dla dobra nas wszystkich - trzyma się z dala.
Rodzina na cenzurowanym O przemocy w rodzinie mówi się u nas od niedawna, a wszystko za sprawą krucjaty, jaka rozpoczęła się w Ameryce, rozlewając następnie na cały świat zachodni. Przed kilkoma laty napisałem w USA tekst, w którym zastanawiałem się, kiedy ta krucjata dotrze do Polski. Dotarła szybciej, niż sądziłem. Już kilkanaście miesięcy później mogliśmy oglądać na ulicach wielkie plakaty pokazujące zmasakrowane oblicze jakiejś kobiety, która - jak głosił napis - została ukarana przez męża za przesolenie zupy. Tamten tekst pisałem pod wrażeniem eksplozji nierozumu, a niekiedy swoistego fanatyzmu, jakie obserwowałem w Ameryce. Natrętna i fałszywa W owej krucjacie uzewnętrzniały się podstawowe cechy dzisiejszej obyczajowości amerykańskiej. Po pierwsze, była ona niezwykle natrętna. Bez przerwy pojawiała się w mediach, a każdy nadążający za modą dziennikarz, polityk czy aktor musiał się do niej odnieść. Informacje prasowe, radiowe i telewizyjne pełne były materiałów o przemocy w rodzinie, a w prawie każdym filmie nakręconym w Hollywood żony były bite przez mężów, narzeczone przez narzeczonych, koleżanki przez kolegów (co doskonale - zauważmy - współgrało z inną modą hollywoodzką nakazującą kobietom ćwiczyć zapasy i boks, bić mężczyzn, kopać ich w podbrzusze oraz strzelać do nich z biodra). Po drugie, krucjata przeciw przemocy w rodzinie była radykalna. Wynikało z niej, że rodzina jest miejscem strasznym - i to nie rodzina patologiczna, ale rodzina w ogóle - że dzieją się w niej rzeczy przerażające. Podawano informacje, z których wynikało, iż niemal każdy mężczyzna jest podejrzany, a niemal każda kobieta stanowi potencjalną lub rzeczywistą ofiarę. W telewizji można było usłyszeć, iż w Ameryce co dziesięć sekund bita jest jakaś kobieta. "New York Times" przebił to informacją, iż taki fakt zdarza się co sekund siedem. Po jakimś czasie wyszło na jaw, iż informacje te są fałszywe i wynikają z ideologicznych manipulacji. Fakt ten stał się głośny, ale nieprzesadnie. Znane gwiazdy dziennikarskie - Barbara Walters i Hugh Downe - stwierdziły na koniec, iż istotnie trzeba być bardzo krytycznym wobec rozpowszechnianych informacji. Owo przyznanie nie miało oczywiście żadnego wpływu na ogólną atmosferę w mediach, które nie złagodziły ani odrobinę intensywności krucjaty. Po trzecie, w akcję włączyli się bardzo szybko naukowcy, pisząc rozmaite uczone rozprawy o tym, jak owa przemoc jest wielka, jak wpływa na przestępczość, jak głęboko tkwi w duszy, jak mocno przejawia się w polityce zagranicznej USA itd. Dywagowali też nad optymalnymi rodzajami stosunków między mężczyzną i kobietą, rodzicami i dziećmi, rozpowszechniając idee ogólnej równości, autonomii każdego, braterstwa i tolerancji. Najliczniej jednak i najgłośniej włączyli się do akcji prawnicy. W telewizji - obok reklamy detergentów, podpasek i piwa - można było oglądać reklamy rozmaitych firm prawniczych, które ogłaszały swoje usługi: "Jeśli ucierpiałeś lub słyszałeś o kimś, kto ucierpiał, zadzwoń pod darmowy numer, etc." Wiedza tajemna Piszę o tym dzisiaj, bo jakkolwiek w Polsce jeszcze daleko do atmosfery amerykańskiej, to istnieje niemała liczba ludzi, którzy robią, co mogą, by ją wzbudzić. Przypadkowo wpadł mi w ręce jeden z ostatnich numerów "Polityki", gdzie jeden z głównych materiałów jest poświęcony przemocy w rodzinie i - jak się mogłem domyśleć - stanowi element większej akcji planowanej przez wpływowy tygodnik. Natrętnością i zaangażowaniem prawników jeszcze odstajemy od poziomu amerykańskiego, ale pod względem radykalizmu spojrzenia spisujemy się całkiem dobrze. Tekst "Polityki" nie pozostawia wątpliwości. Zjawisko jest masowe i wszechobejmujące. Biją wszyscy. Polska rodzina okazuje się dokładnie taka sama jak amerykańska. Tutaj jednak pojawia się pierwszy problem. Jeśli Amerykanie walczą z przemocą rodzinną na skalę, o jakiej nie możemy nawet marzyć, a im bardziej walczą, tym bardziej odczuwają potrzebę dalszej walki, to być może nie do końca rozważne jest ich imitowanie. Skoro w USA hydra przemocy rodzinnej nabiera siły w stosunku proporcjonalnym do ilości środków przeznaczonych na jej zabicie, to w całym przedsięwzięciu tkwi najpewniej coś podejrzanego. Być może w całej akcji bardziej od realnych skutków praktycznych liczy się pokazanie moralnego zapału i duma z współuczestnictwa w globalnym pochodzie ku lepszemu światu. Ci, którzy z polskiej strony w tym pochodzie uczestniczą, robią dokładnie to, co ich amerykańscy przyjaciele. Przede wszystkim starają się wywołać w nas przekonanie, iż dysponują jakąś wiedzą, wobec której nasze doświadczenie jest liche i bezwartościowe. Wedle owej wiedzy - dostarczonej oczywiście głównie z Ameryki - "od 22 do 67 procent kobiet, które zamierzają wstąpić w związki małżeńskie", podlega przemocy, "a więcej niż połowa narzeczonych ma już za sobą przynajmniej jedną poważną bójkę przedślubną". Efektem przemocy są "rozległe sińce, obrzęki, złamania kończyn, rany cięte, wybite zęby, uszkodzone oczy i obrażenia wewnętrzne". W Polsce - dowiadujemy się z "Polityki" - 43 procent kobiet oraz 31 procent mężczyzn zetknęło się pośrednio lub bezpośrednio z przypadkami znęcania się nad kobietami. W poszukiwaniu zdrowego rozsądku Wiedza ta - z punktu widzenia zdrowego rozsądku - jest absurdalna i kłóci się z elementarnym doświadczeniem. Rozejrzyjmy się w koło. W ilu rodzinach, jakie znamy, dochodzi do katowania dzieci i kobiet? Ilu potrafimy wymienić znajomych, którzy biją żony i narzeczone? Polacy nie żyją w domkach ogrodzonych gęstym żywopłotem i dźwiękoszczelnym murem, lecz w blokowiskach, gdzie wszystko widać i słychać. Jak często widzimy lub słyszymy w naszej klatce czy w naszym bloku coś, co wskazywałoby, iż żona jest bita przez męża? Jak wiele wśród naszych sąsiadek, znajomych, koleżanek z pracy ma "rozległe sińce, obrzęki, złamania kończyn, rany cięte, wybite zęby, uszkodzone oczy i obrażenia wewnętrzne" spowodowane rodzinną przemocą? Jeśli dane przytoczone przez "Politykę" byłyby choć w przybliżeniu akuratne, to zjawisko byłoby widoczne gołym okiem i stałoby się częścią naszego doświadczenia, tak jak częścią naszego doświadczenia staje się przestępczość, kradzieże, pijaństwo czy narkomania. Warto byłoby wówczas np. zainteresować się, ile kobiet pracujących w redakcji "Polityki" jest bitych przez mężów lub ilu redaktorów bija żony; wszak przy tych proporcjach owa plaga nie ominęłaby redakcji "Polityki", "Wyborczej", "Rzeczpospolitej" czy Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Gdzie są więc owe ofiary i gdzie ich kaci? Czemu dziennikarze nie pokazują piekła małżonek naszych ministrów, senatorów, posłów, członków palestry, gwiazd teatru i filmu? Nie da się niczego takiego wskazać, ponieważ zjawisko jaskrawo odbiega od proporcji, jakie mu się przypisuje. Jeśli więc przedstawione dane kłócą się z elementarnym poczuciem rzeczywistości, to jedyne wyjaśnienie, jakie pozostaje, jest takie, iż są one tworem wiedzy tajemnej. Kluczem do owej wiedzy tajemnej są oczywiście "amerykańscy uczeni", tak jak kiedyś kluczem do takiej wiedzy byli "uczeni radzieccy", którzy również udowadniali rzeczy, na jakie zdrowy rozsądek nie dawał zgody. Materiał opublikowany w "Polityce" również obficie korzysta z dorobku amerykańskich znawców przemocy, zaś tekst napisany został w stylu mocno konfesyjnym. Niektórzy powiadają, iż jakkolwiek cała sprawa jest ideologicznym balonem, to ma swoje dobre skutki praktyczne. Oczywiście, wszystkie te dane amerykańskich uczonych są bzdurne, lecz przynajmniej dzięki wywołanej atmosferze robi się coś, by przeciwdziałać ludzkiej krzywdzie, tej faktycznej, która istnieje niezależnie od całego zamieszania. Trudno z takim argumentem polemizować: lepiej wszak, by w świecie było mniej krzywdy, niżby było jej więcej. Czy jednak w naszych czasach nie da się zrobić niczego pożytecznego bez wywołania ogólnoświatowej medialnej histerii? Umysły toporne i doktrynerskie Są wszakże w owej krucjacie rzeczy, które wywołują niepokój. Przede wszystkim dochodzi do uporczywego zacierania różnicy między tym, co jest patologią, a tym, co patologią nie jest. Kto zaś nie jest zdolny do dokonywania podstawowych rozróżnień, nie powinien się brać za moralne krucjaty. Płynne przejście - jakie dokonuje się w umysłach zwolenników takich krucjat - od sadysty katującego kobietę do bliżej nieokreślonych utarczek rodzinnych, a nawet "przemocy psychicznej", pokazuje, że są to umysły toporne i doktrynerskie, które zrobią więcej szkód, niż są w stanie naprawić. Patologia rodzinna jest zjawiskiem relatywnie łatwo dostrzegalnym, a jej skutki powszechnie widoczne. Jeśli zamiast łagodzić jej następstwa lub - o ile to możliwe - przeciwdziałać powstaniu, proponuje się jakąś globalną walkę z połową społeczeństwa, to tak naprawdę otwiera się pole dla arbitralności. Walka ze wszystkimi jest walką z nikim konkretnym, czyli z kim się akurat trafi. Stąd w elukubracjach jej zwolenników mamy pomieszanie wszystkiego: jest kara śmierci i konflikty rodzinne, tortury i przemoc fizyczna, zabijanie nożem turystów i klapsy w pupę, krytyka przykazań biblijnych oraz chińskich przysłów wychowawczych. Brakuje tylko krytyki patriarchatu i katolicyzmu, która zwykle w takich kontekstach się pojawia. Z takiego bałaganu myślowego nic dobrego nie może powstać, a najpewniej spowoduje częściową destrukcję rozumu publicznego. Odrzucenie rozróżnienia na patologię i to, co patologią nie jest, ma też inną złą konsekwencję. Związki rodzinne są często trudne i powikłane. Zewnętrznym obserwatorom łatwo tam znaleźć wady, ale znacznie trudniej - zwykle niemożliwe - wskazać stosowne lekarstwo. Gdy dom jest piekłem, usprawiedliwione stają się radykalne środki, takie jak odebranie praw rodzicielskich, więzienie dla ojca sadysty czy wyrodnej matki. Gdy dom nie jest piekłem, ale daleko mu też do raju, sprawa staje się mocno skomplikowana. Co proponują zwolennicy krucjat? Najczęściej kończy się na ogólnie moralnych pohukiwaniach, jakim - również w Polsce - oddają się ministrowie do spraw kobiet i rodziny czy doradcy prezydenta; na życie rodzinne nie ma to żadnego wpływu, ale w mediach sporo się dzieje i powstaje wrażenie ogólnej troski o człowieka. Standardy biurokratów Ale może też być inaczej. Jedyne narzędzie, jakim dysponują rzecznicy krucjat, to ingerencja instytucji państwowych w życie rodzinne. W wielu krajach zachodnich z czymś takim mamy właśnie do czynienia. Wytworzyła się potężna biurokratyczna machina poświęcona ingerowaniu w rodzinę. Jej przedstawiciele uświadamiają poszczególnym członkom rodzin ich prawa, wtrącają się, karcą, oceniają, śledzą. W czasach obsesyjnego kultu prywatności społeczeństwa zachodnie zafundowały sobie niemało instytucji - a instytucje wtrącające się do życia rodzinnego są częścią większej całości - niezwykle głęboko penetrujących nasze prywatne sprawy. Doszło nawet do powstania czegoś w rodzaju "psychuszek", tyle że znacznie bardziej humanitarnych i cywilizowanych niż ich niesławny pierwowzór, na które członkowie rodzin bywają skazywani, jeśli nie sprostają standardom biurokratów. Czy w ten sposób życie rodzinne poprawiło się? Czy obecność psychologów, doradców, wizytatorów i całej armii funkcjonariuszy sprawiła, że życie rodzinne stało się lepsze, cieplejsze, przyjemniejsze? Czy choć jedna rodzina poczuła się szczęśliwsza po wkroczeniu tej armii w jej życie? Ze wszystkich znanych mi informacji wynika jednoznacznie, iż takiej zmiany na lepsze nie było, bo być nie mogło. Urząd nie jest dobrym narzędziem do polepszania stosunków rodzinnych i nigdy nim nie będzie. Kto twierdzi inaczej, ten mówi głupstwa. Urząd może ingerować tam, gdzie sytuacja jest moralnie klarowna. Tam, gdzie zamiast klarowności mamy pogmatwanie, niech lepiej - dla dobra nas wszystkich - trzyma się z dala. W Polsce taka perspektywa monstrualnego i wszechobecnego urzędu jest jeszcze dość odległa, ale widać, iż są u nas ludzie, którzy marzą o podobnej władzy, jaką mają ich zachodni koledzy. Trudno się temu dziwić, bo marzenie o władzy - zwłaszcza dla uszczęśliwiania innych - jest zjawiskiem dobrze znanym. Myślę, że zwolennicy krucjat nie są, niestety, bez szans, zwłaszcza jeśli uda im się podtrzymać na temat przemocy rodzinnej przekonanie, że wszyscy jesteśmy podejrzani i że jeśli ktoś z nas nie jest jeszcze sadystą wobec żony, to albo stanowi przedziwny wyjątek, albo w każdej chwili sadyzm może się w nim ujawnić. RYSZARD LEGUTKO
Autor jest profesorem filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim |