Miliony złotych wypływają z kieszeni rodziców do firm organizujących płatne testy dla uczniów. Testy, z których - według ekspertów - cała masa to niewarte złamanego grosza buble.
Jeszcze cztery lata temu nauczyciel, chcąc sprawdzić wiedzę swoich uczniów, robił po prostu klasówkę i stawiał ocenę. Teraz w wielu szkołach jest inaczej - uczeń oprócz odwiecznej "klasówy" wypełnia testy zakupione przez szkołę, a przygotowane przez "profesjonalną" firmę. Wszystko zaczęło się w 1999 roku, kiedy to ministerstwo edukacji wprowadziło do programów nauczania - obok tzw. podstaw programowych, obowiązujących wszystkich - także część autorską, opracowywaną przez nauczycieli. Wtedy polskie szkoły zostały opanowane przez prywatne firmy. Proponowały dyrektorom podstawówek i gimnazjów kupno za "drobną opłatą" (5-7 złotych od ucznia) testów konkursowych badających wiedzę z poszczególnych przedmiotów, postępy w nauce i inteligencję. Testy dostarczały firmy, a nauczyciele rozdawali je uczniom do wypełnienia, po czym odsyłali je do firmy sprzedającej test. Firma oceniała pracę poszczególnych uczniów i najlepszych nagradzała dyplomami lub wakacyjnymi wyjazdami. Z propozycji zakupu takich testów skorzystały już tysiące szkół.
Na prośbę "Newsweeka" kilkanaście testów ocenili wybitni pedagodzy i psycholog z krakowskich wyższych uczelni. Ich ekspertyza jest miażdżąca - niektóre ze sprawdzianów to zwykłe buble, nie mające związku z programem szkolnym i nie sprawdzające w ogóle wiedzy ucznia.
Marian Mól, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 143 w Krakowie, nigdy nie pozwolił na zakup testów. - Są bez wartości. Nie chciałbym też, by ktoś pomyślał, że mam procent od zysków ze sprzedaży, a z taką propozycją ze strony przedstawiciela jednej z firm już raz się zetknąłem - mówi. Wielu nauczycielom wydaje się jednak, że kupując testy, stają się częścią edukacyjnej elity, dbającej o pełniejszy i bardziej harmonijny rozwój uczniów. Teresa Jurkiewicz, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 4 w Kołobrzegu, jest z testów bardzo zadowolona. - Płacimy za nie z funduszu rady rodziców. Dzięki analizom testów dowiadujemy się, jakimi umiejętnościami dysponują uczniowie, które z nich są najlepiej rozwinięte, a które wymagają jeszcze ćwiczeń - mówi dyr. Jurkiewicz.
Edward Godziński, dyrektor szkoły podstawowej w Świebodzicach w Dolnośląskiem, twierdzi, że kupowanie testów to słuszna praktyka i nie zamierza z niej zrezygnować. Snuje opowieści o szczegółowej wiedzy, jaką dzięki badaniom wyników testów otrzymuje na temat uczniów. Dowiaduje się z nich m.in. wiele na temat warunków, jakie mają dzieci w domach: które z nich posiadają komputer, a które domową biblioteczkę.
- Czy trzeba kupować testy, by ustalić tak podstawowe rzeczy? Przecież wystarczy zapytać ucznia - wzrusza ramionami prof. Bożena Muchacka z Akademii Pedagogicznej w Krakowie.
"Newsweek" zwrócił się do niej, jak i do doktora psychologii Leszka Wrony z WSP oraz dr. Stanisława Bortnowskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego, o ocenę testów: "Alfika humanistycznego" (dla klas III, IV, V i VI) wrocławskiej firmy Zdzisława Słomiana oraz "Trzecioteścika" wałbrzyskiego Instytutu Badań Kompetencji - analitycznego kwestionariusza mającego oszacować wiedzę i inteligencję dzieci trzecich klas. Wszystkie recenzje były druzgocące. Eksperci nie mogli wprost uwierzyć, że coś takiego trafia do polskich szkół.
- To nie są żadne testy. Nie mówią nic o faktycznych umiejętnościach dzieci, nie odnoszą się też do realizowanego w szkole programu. Pytania są chaotyczne, zahaczają o najróżniejsze dziedziny życia, inne pozostawiając nietknięte. Kompletnie nie wiem, jaki cel przyświecał autorom i jakie metody doboru pytań zastosowano - mówi dr Bortnowski o "Alfiku". Pośród pytań z gramatyki i geografii dr Bortnowski zauważył pytania: W jakiej reprezentacji piłkarskiej gra Zinedine Zidane? Czy Jerzy Engel jest aktorem? Co to jest multipleks? Kto prowadzi telewizyjną "Szansę na sukces? W jakich zespołach śpiewają Beata Kozidrak i Robert Gawliński? Jakie jest hasło reklamowe popularnego napoju gazowanego? albo Kto użyczył głosu osiołkowi w polskiej wersji "Shreka"?
- Gdybym nie wiedziała, dla jakich klas są przeznaczone poszczególne testy, to z samej lektury pytań nigdy bym się tego nie domyśliła. Nie widzę tu sensownej gradacji trudności. Niektóre pytania z testu dla szóstoklasistów są łatwiejsze niż dla uczniów o trzy lata młodszych. Nie rozumiem, dlaczego dzieci w trzeciej klasie pyta się, czy higiena to nauka o pierwiastkach chemicznych. Przecież te maluchy w ogóle nie rozumieją, co czytają - twierdzi prof. Muchacka. Jej zdaniem część pytań sugeruje wręcz, że oglądanie telewizji, w tym także reklam, świadczy dobrze o dzieciach. Całość przypomina co najwyżej mało wartościowy quiz w stylu zgaduj-zgaduli, nie ma jednak nic wspólnego z procesem badania szkolnej wiedzy i inteligencji dzieci. - Mam wrażenie, że pytania do testów układane są bez żadnej metody, na kolanie. Każdy trochę wykształcony człowiek mógłby opracować test podobnej wartości. Tu chodzi o pieniądze, a nie o weryfikację wiedzy uczniów - uważa dr Bortnowski.
Dr Leszek Wrona skupił się na "Trzecioteściku", przygotowanym przez Instytut Badań Kompetencji z Wałbrzycha. W zamierzeniu Instytutu "wyniki badań wśród trzecioklasistów miały stać się przyczynkiem do postawienia diagnozy, która z jednej strony pozwoliłaby określić stan i jakość wiedzy nabytej przez uczniów, a z drugiej - ujawnić trudności, z jakimi dzieci borykają się na tym etapie edukacji".
Niektóre szkoły już się zorientowały, jaka jest rzeczywista wartość testów kupowanych od prywatnych firm. Elżbieta Lęcznarowicz, małopolski kurator oświaty, z zadowoleniem stwierdza, że w Krakowie testy raczej nie cieszą się popularnością. Na przykład w Gimnazjum nr 2 dyrekcja zwróciła dzieciom pieniądze za wcześniejsze sfinansowanie zakupu sprawdzianu "Łowcy talentów - Jersz", ponieważ pytania, jakie pojawiły się w teście, były - jak mówi kurator Lęcznarowicz - "na poziomie bezmyślnej ameby".
Mimo takich wpadek na polskim rynku działa w najlepsze kilkanaście instytutów, ośrodków i stowarzyszeń oferujących szkołom płatne konkursy i testy. Największe znaczenie mają trzy: Instytut Badań Kompetencji z Wałbrzycha oraz należące do ojca i syna, Zdzisława i Miłosza Słomianów, wrocławskie firmy: Łowcy talentów - Jersz i Mat.
Z usług IBK skorzystało dotychczas ponad 3 tys. szkół podstawowych i gimnazjów, w których testy badające poziom wiedzy wypełniło ok. 300 tys. dzieci, płacąc po 5-6 zł od osoby. Podobną liczbą klientów szczycą się również Słomianowie. Ich testy humanistyczne, matematyczne i językowe sprzedawane są w całej Polsce.
- Nie mamy z tego nadzwyczajnych zysków. Większość zarobionych pieniędzy pochłania przygotowanie następnych testów konkursowych i nagrody dla zwycięzców - zapewnia Zdzisław Słomian, który na pomysł sprzedaży testów wpadł 10 lat temu, gdy pracował w wojewódzkim ośrodku metodycznym we Wrocławiu. Jako matematyk z wykształcenia Słomian postanowił założyć firmę i układać płatne testy. Do spółki wziął syna i kilku nauczycieli z wrocławskich podstawówek i liceów, którzy przygotowują pytania z polskiego, przyrody, geografii i języka angielskiego. Od trzech lat firma Słomiana działa pełną parą, urzędując w wynajętym pokoju na terenie XIV LO we Wrocławiu. Skromne wnętrze, kilka biurek zawalonych papierami, komputer, telefon, fax.
Nad działalnością takich firm nikt nie ma żadnej kontroli. Może założyć je każdy, nawet osoba bez żadnego wykształcenia. Nie istnieje sito kwalifikacyjne, które sprawdzałoby kompetencje autorów testów. Aby wejść na teren szkoły, nie muszą posiadać certyfikatu z Ministerstwa Edukacji Narodowej ani nawet zgody kuratorium. Liczy się tylko przebojowość w przekonywaniu dyrektorów.
Kiedy jednak ekspansja firm sprzedających szkołom testy przybrała w niektórych regionach - na przykład na Mazowszu i Dolnym Śląsku - ogromne rozmiary, ministerstwo edukacji na początku tego roku postanowiło bliżej zainteresować się sprawą. Okazało się, że z testów korzystają szkoły we wszystkich województwach. Do jakich wniosków doszli ministerialni urzędnicy? Minister Krystyna Łybacka uznała za niedopuszczalne, aby od uczniów pobierane były opłaty za sprawdziany wiedzy. - To jest łamanie konstytucyjnej zasady braku odpłatności za naukę w szkołach publicznych. Jeśli jakaś szkoła planuje udział w takich przedsięwzięciach, powinna zbierać fundusze od sponsorów, a nie drenować kieszenie rodziców - uważa Anna Zawisza, dyrektor departamentu kształcenia ogólnego w MEN.
Ministerstwo zapowiada, że jeśli szkoły nie skończą z takimi praktykami, szefowie poniosą konsekwencje dyscyplinarne. Wszystkie kuratoria zostały na początku tego roku zobowiązane do monitorowania sytuacji i natychmiastowego reagowania na przypadki łamania zaleceń ministerstwa.
- Ogłosiliśmy zakaz pobierania od uczniów pieniędzy na zakup testów. Poziom niemal wszystkich jest fatalny. Jeśli nauczyciele chcą sprawdzać poziom wiedzy zdobytej przez uczniów, mogą korzystać z organizowanych przez kuratorium konkursów przedmiotowych - uważa Elżbieta Lęcznarowicz, małopolski kurator oświaty.
|