Forum OSKKO - wątek

TEMAT: oświatowy przegląd prasy
strony: [ 1 ][ 2 ] - - [ 63 ][ 64 ][ 65 ] - - [ 242 ][ 243 ]
hania17-03-2008 17:01:10   [#3151]
to zależy, czy mam dostęp do ksero w szkole, czy 20gr za stronę - jak u mnie było grażko....
bo czasem na papierze mi się coś przydawało na matmie, choćby wykresy, tabelki do analizy
rzutnika i kompa w pracowni też nie było (rzutnika nawet w szkole!)
hania17-03-2008 17:02:44   [#3152]
acha - drukarki w domu zmieniałam, bo drukowałam sobie "co nieco"..
5 klas x 25 dzieci - sprawdzianik, kartkówka, karty pracy
czasem mniej, bo zadania dla grup...
ech... XXI wiek jak nic
Marek Pleśniar17-03-2008 18:47:25   [#3153]

szczerze pisząc fakt - nie używałem podręczników do mojej pracy

wolałem sam sklecić coś i rozdać wydruki na ławki

racja

Adaa17-03-2008 20:42:45   [#3154]
wywaliłam bo asia wkleiła wczesniej
post został zmieniony: 17-03-2008 20:52:37
EwaBe18-03-2008 15:20:34   [#3155]
POLITYKA

Monika Stelmach
03 marca 2008

Obcy w naszej klasie

Do polskich szkół chodzi coraz więcej dzieci imigrantów. Na razie jednak w naszym systemie edukacji tacy uczniowie formalnie nie istnieją.
Igor ze Szkoły Podstawowej nr 34 w Warszawie składał przysięgę pierwszoklasisty: „Ślubuję być dobrym Polakiem, dbać o dobre imię swojej klasy i szkoły. Będę uczył się w szkole, jak kochać ojczyznę, jak dla niej pracować, kiedy urosnę” i powiewał ukraińską flagą. Joanna Bogdańska, dyrektor szkoły, pomyślała, że w ten sposób wyrazi szacunek dla jego kraju i prawo do jego ukraińskiej tożsamości. Wszystkie dzieci w szkole obejrzały film o Ukrainie, żeby wiedzieć, skąd pochodzi pięcioro ich nowych kolegów.
Coraz więcej dzieci wietnamskich, ukraińskich, białoruskich, czeczeńskich ślubuje być dobrymi Polakami i kochać ojczyznę – nową ojczyznę. W całym kraju jest ponad 3,5 tys. uczniów z obcym paszportem, spośród nich 800 w Warszawie. Dużą grupę – prawie 150 osób – stanowią uchodźcy, głównie z Czeczenii. Polskie szkoły przyjmują dzieci cudzoziemców bez względu na sytuację prawną rodziny.

Wszystko podwójne

Niemal w każdej szkole w warszawskim Śródmieściu uczą się wietnamskie dzieci. (Wietnamczycy lubią żyć wśród swoich, więc niemal skolonizowali położone w centrum osiedle Za Żelazną Bramą).
– Dobrze się uczą. O, proszę, Al My Le Aleksandra ma średnią 4,9, Le tung Cindy 5,58, a Dinh Viet Hai Robert 5,09 i jest najlepszy z testu na czytanie – chwali Tomasz Ziewiec, dyrektor SP nr 25 przy ul. Grzybowskiej, gdzie uczy się siedmioro Wietnamczyków (poza tym jedno dziecko z Armenii i dwoje z Czeczenii). Są zdyscyplinowane, nigdy nie wagarują, zawsze mają odrobioną pracę domową, chętnie chodzą na zajęcia dodatkowe, nie przysparzają problemów wychowawczych. Nie chcą nawet sprawiać Polakom problemów swoimi trudnymi do wymówienia wietnamskimi imionami, więc Thao to Tomek, a Hong Diep to Natalia.
Większość z tych wietnamskich uczniów urodziła się w Polsce. Tak jak Ola z II klasy (wietnamskie imię – Quynh). Wszystko jest w jej życiu podwójne, w domu czasami mówią do niej Ola, a czasami Quynh. Gdy dorośnie, chciałaby mieszkać w Wietnamie, gdzie jeździ przynajmniej raz do roku. Tęskni za babcią. Po chwili zastanowienia mówi, że może jednak zostanie w Polsce, bo kiedy jest w Wietnamie, to tęskni do Polski. W końcu kwituje rezolutnie: – To jeszcze pomyślę.
– Dzieci wietnamskie szybko się asymilują, a właściwie nie tyle asymilują, ile integrują – ocenia Tomasz Ziewiec. – Chętnie przyjaźnią się z Polakami, szybko przejmują szkolne zwyczaje, ale w ich domach bardzo się dba o zachowanie rodzimej kultury. Rodzice zapisują dzieci na naukę wietnamskiego, kultywują tradycję i kuchnię, i nigdy nie powiedzą Polakowi o swoich problemach.
Dyrektor nie potrafi przypomnieć sobie ani jednej sytuacji ze swojej 20-letniej nauczycielskiej praktyki, żeby wietnamskie dziecko albo wietnamski rodzic przyszli do niego z jakimś problemem.
Nie jest jednak tak, żeby nie było żadnych problemów. Podstawowy pojawia się na samym początku – kiedy przychodzące do szkoły dziecko nie zna polskiego. Dyrektorzy muszą podjąć decyzję, czy zakwalifikować je do odpowiedniej klasy biorąc po uwagę wiek czy raczej poziom wiedzy. Ale jak sprawdzić wiedzę, skoro bariera językowa uniemożliwia porozumienie? Dobrze, jeśli uczeń ma przetłumaczone świadectwo szkolne ze swojego kraju – jest ono jakąś podstawą do umieszczenia go w konkretnej klasie. Ale co z nastoletnią dziewczynką z Czeczenii, która w swoim życiu ani jednego dnia nie spędziła w szkole? Naukę powinna zacząć od I klasy, ale jaki jest sens umieszczać nastolatkę wśród maluchów?
Nauczyciele w takich sytuacjach kierują się po prostu intuicją i doświadczeniem zawodowym. – Nie ma żadnych innych narzędzi, żadnych procedur, które by tu pomogły – przyznaje Tomasz Ziewiec.

Wielka improwizacja

W tym roku do szkoły przy Grzybowskiej dołączyło dwoje wietnamskich dzieci, które dopiero przekroczyły polską granicę. Jeden z uczniów wiekowo powinien być w gimnazjum, ale rodzice prosili, żeby przyjąć go do podstawówki. Obawiali się, że ich syn rzucony na głęboką wodę nie poradzi sobie bez znajomości języka. Dyrektor Ziewiec wpadł na pomysł, żeby wysłać chłopca na dwie godziny w tygodniu dodatkowych zajęć logopedycznych, gdzie dzieci uczą się wymowy słowo po słowie; pracuje się wolniej niż na lekcji, zajęcia są indywidualne. W pół roku dzieciak przełamał bariery i zrobił duże postępy.
– Takie dzieci często są marginalizowane, nie wykorzystuje się ich możliwości i potencjału, co jest dla nich niezwykle krzywdzące – mówi prof. Halina Grzymała-Moszczyńska z Instytutu Psychologii Stosunków Międzykulturowych Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, specjalizująca się w adaptacji kulturowej uchodźców i imigrantów. Zna przypadki, kiedy uczniów emigrantów nauczyciele wpisywali ołówkiem na końcu dziennika i nie uwzględniali w statystykach, żeby nie zaniżali średniej. – W okresie dojrzewania niezwykle ważna jest akceptacja rówieśników, jeśli dzieci jej nie doświadczają, bo nie znają języka albo inni nie rozumieją ich kultury, to jest to dla nich kolejna trudna sytuacja.
Tomasz Koszycki ma duże doświadczenie w nauczaniu obcokrajowców języka polskiego; od pierwszej lekcji wprowadza ich też w polską kulturę. – Ale my, Polacy, nie jesteśmy przygotowani na ich przyjęcie. Skąd mają wiedzieć, że kiedy czeczeński chłopiec wejdzie do klasy przed nauczycielką, to nie znaczy, że jest arogancki i zasługuje na obniżenie stopnia ze sprawowania? W jego kraju takie są zwyczaje i trzeba mu wyjaśnić, że w Polsce przepuszcza się kobiety, a już na pewno nauczycielkę. W Czeczenii nie przywiązuje się wagi do zdejmowania nakrycia głowy. Tam nie będzie nietaktem pozostanie w czapce przy stole, w szkole czy w urzędzie. W Polsce zostanie potraktowane jako przejaw arogancji.

Sprawa honoru

Nauczyciele z warszawskiej podstawówki nr 77 dwa lata temu dowiedzieli się, że za kilka miesięcy będą mieli ok. 40 dzieci z Czeczenii, bo na Bielanach otwiera się ośrodek dla uchodźców. I to wszystkie informacje, jakie otrzymali na temat nowych uczniów. Ściągali więc z Internetu informacje, kserowali, wymieniali się nimi. O kulturze Czeczenów czytał cały personel szkoły: od nauczycieli po kucharki. Dowiadywali się więc, że we wrześniu będzie Ramadan, najważniejsze muzułmańskie święto, a wtedy wszyscy modlą się do późna w nocy i dzieci nie przyjdą następnego dnia do szkoły, że nie tkną wieprzowiny. Na początku uczniowie w stołówce pokazywali palcem porcje mięsa i pytały – świnia? Każdą otrzymaną kanapkę rozkładały, żeby zobaczyć, co w niej jest. Dostosowanie szkolnej kuchni do potrzeb nowych uczniów i tak okazało się jedną z łatwiejszych rzeczy. Bo na przyjęcie nowych uczniów musieli przygotować jeszcze dzieci i rodziców.

Dzieci wyznania muzułmańskiego nie rozbiorą się we wspólnej przebieralni. Ale co wtedy? Stawiać oceny niedostateczne, nieusprawiedliwione nieobecności? Czy zachowywać się, jakby ich nie było? Dopiero w tym roku na naradzie dyrektorów szkół podstawowych postanowiono, żeby nie zmuszać czeczeńskich dzieci do przebierania się. Niech ćwiczą w tym, w czym przyszły do szkoły.
Kolejny problem: jak dotrzeć do 10-letniego dziecka, które ma siwe włosy, bo widziało, jak uzbrojeni ludzie zabili jego ojca, obcinając mu głowę? Po tym zdarzeniu chłopiec przez pół roku nie powiedział ani jednego słowa. Albo jak wytłumaczyć innemu, który w swoim dotychczasowym życiu znał tylko rzeczywistość, w której rządzi przemoc, że może przyjść do nauczycielki i wyjaśnić nieporozumienia. Był dobrym uczniem, ale wszelkie sprawy załatwiał po swojemu, honorowo, czyli siłowo.
– Rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać – mówi Elżbieta Perska, wicedyrektor SP nr 77 w Warszawie. Ale rozmawiać mają nauczyciele w ramach pensum. Szkoła dostała nowych uczniów, ale ani jednego dodatkowego etatu. Żeby rozmawiać z rodzicami czeczeńskich dzieci, nauczyciele bielańskiej podstawówki musieli przejść ekspresowy kurs języka rosyjskiego. Informacje o planowanej wycieczce lub wywiadówce wysyłają po rosyjsku. Inaczej nikt nie przyjdzie.
Nauczyciele muszą wytłumaczyć polskim dzieciom, dlaczego ich koledzy znikają ze szkoły z dnia na dzień. Na początku tego roku szkolnego w szkole nr 77 było 35 dzieci z Czeczenii, ale już po pierwszych dniach od wejścia do strefy Schengen zostało 30. Reszta wyjechała chwilę po tym, jak celnicy zeszli z posterunków na zachodniej granicy Polski. Rodziny uchodźców nie uprzedzają placówek o planach wyjazdu. To trudna sytuacja zarówno dla przerzucanych z kraju do kraju dzieci, jak i ich polskich kolegów. – Może 20 proc. uchodźców z Czeczenii swoją przyszłość wiąże z Polską, dla reszty jest ona przystankiem na drodze do państw zachodnich. Brak poczucia stabilizacji ma wpływ na podejście dzieci do nauki: po co się uczyć, skoro i tak zaraz stąd wyjadę – mówi Zofia Grzybowska, dyrektor SP nr 77.
Jacha ma 13 lat, urodziła się w Groznym. Rodzice uciekając przed wojną dwa i pół roku temu dotarli do Polski. Teraz Jacha z rodziną mieszka w jednym z warszawskich ośrodków dla uchodźców. Jeśli zostanie w Polsce, to za dwa lata skończy podstawówkę. Dobrze się uczy. Ładnie mówi po polsku. Tutaj ma przyjaciółki. I chce wyjechać, ale do Czeczenii. Rodzice boją się wojny, ale Jacha tęskni za domem, dziadkiem i rodziną. A dla Czeczena nie ma nic ważniejszego niż rodzina. Dziewczynka ma pięcioro młodszego rodzeństwa. W Czeczenii zostało trzynaścioro jej ciotek i wujków – siostry i bracia jej rodziców.

Nie udawać, że ich nie ma

Kiedy polskie dziecko idzie do szkoły w Wielkiej Brytanii, dostaje dwujęzycznego opiekuna. A ten siedzi z uczniem na lekcji, tłumaczy niezrozumiałe słowa i wprowadza dziecko w ten nowy dla niego świat. Ma za zadanie nie tylko pomóc w nauce, ale być dobrym duchem ucznia, minimalizować stres związany z aklimatyzacją w nowym miejscu.
Na Wyspach uczy się już ok. 100 tys. Polaków, którzy mają wiele rozwiązań ułatwiających im naukę. Pedagodzy szukają metod na integrację Polaków z ich brytyjskimi rówieśnikami. Zaobserwowali, że lekcje wychowania fizycznego pozwalają pokazać się emigrantom z dobrej strony, zyskać popularność wśród rówieśników, a gry zespołowe sprzyjają integracji. Wprowadzono więc dodatkowe lekcje wf (w Portsmouth, Crewe, Cheshire). W końcu, żeby lepiej zrozumieć uczniów z Polski, angielscy nauczyciele jadą do ich rodzinnego kraju.

– Brytyjskie samorządy lokalne i szkoły coraz częściej zgłaszają się do nas z prośbą o zorganizowanie im przyjazdu do Polski. Żeby lepiej poznać możliwości swoich nowych uczniów, chcą zobaczyć, jaki jest u nas program nauczania, obejrzeć polskie podręczniki. Napływ w tak krótkim czasie dużej liczby uczniów z Polski to dla nich nowa sytuacja, ale widać olbrzymie zaangażowanie w dostosowywaniu nauczania do warunków naszych dzieci – mówi Dorota Kraśniewska, dyrektor programów edukacyjnych British Council w Warszawie.
W polskich niedofinasowanych placówkach nie ma co liczyć na tak kosztowne rozwiązanie jak chociażby dwujęzyczni asystenci. – Sytuacja dojrzała jednak do tego, żeby w końcu uporządkować naukę dzieci emigrantów. Dłużej nie da się zamykać oczu na ten problem i udawać, że wcale ich tu nie ma – twierdzi Tomasz Ziewiec.
Na razie dyrektorzy szkół i lokalni urzędnicy próbują małych kroków. Na przykład postanowiono, że od września 2007 r. dzieci uchodźców, zanim trafią do polskich szkół, będą w ośrodku przez dwa miesiące poznawać chociaż w minimalnym stopniu język polski i krzepnąć w nowym miejscu. Nauczyciele z ośrodków wprowadzą je w polską kulturę. Dopiero potem, we współpracy ze szkołą, uczeń kwalifikowany będzie do konkretnej klasy.
Niezbędne są też zmiany ustawowe. Projekt, uwzględniający warszawskie doświadczenia, trafił do Ministerstwa Edukacji Narodowej. Jeśli przejdzie drogę legislacyjną, skorzystają na tym szkoły w całej Polsce. Obecnie jest na etapie analiz.
– Już dzisiaj Warszawa jest miastem wielokulturowym. W przyszłości będzie coraz więcej uczniów-cudzoziemców. Planujemy otwarcie rynku pracy dla obcokrajowców, a część z nich zabierze ze sobą rodziny i dzieci. Chcemy być przygotowani na tę sytuację – mówi Alicja Ziarnik z Biura Edukacji Miasta Stołecznego Warszawa.
Herba19-03-2008 20:34:17   [#3156]
http://www.newsweek.pl/wydania/artykul.asp?Artykul=23267&Strona=1

Szóstka albo w dziób
Obyś cudze dzieci uczył - powtarzali kiedyś ze zniechęceniem nauczyciele, a dzisiaj dodają: i musiał rozmawiać z ich rodzicami.

Są marnie wykształceni, źle opłacani i totalnie sfrustrowani. Nauczyciele. Potrafią rzucić pudełkiem kredy w tablicę podczas lekcji, przez kilka minut kazać klasie siadać i wstawać, żeby ukarać za gadanie, i zachorować, gdy zbliża się matura. Rodzice mogą narzekać na nich godzinami. Rodzice - wiadomo, zagonieni, ale zawsze pełni najlepszych chęci do współpracy. Bo chodzi przecież o ich dzieci. Zorganizują wycieczkę, wyłożą pieniądze na zieloną szkołę, a nawet znajdą sponsora na walentynkowe disco. I naprawdę nie rozumieją, dlaczego nauczyciele mówią o nich często jak o zmorze szkolnych podwórek i pokoi nauczycielskich.

- To nieprawda, że nienawidzimy rodziców - ironizuje Joanna Lorenc, nauczycielka biologii z warszawskiego liceum. - Tylko niektórych chcielibyśmy powystrzelać - dodaje ze złośliwym uśmieszkiem. Na przykład mamusię, która rozgrzesza bójki, ale nie życzy sobie, aby przerabiać "Mistrza i Małgorzatę", bo tam jest przecież wątek satanistyczny. Albo tatę, który oświadczył ostatnio, że jego dziecko to produkt. Produkt się sprzedaje, gdy ma ładne opakowanie (najlepiej świadectwo z czerwonym paskiem). I po to wysłał dziecko do szkoły - po tę metkę prymusa właśnie.

Poprosiliśmy pedagogów, żeby opowiedzieli nam o swoich najbardziej frustrujących kontaktach z rodzicami. O najczęściej słyszanych roszczeniach i irytujących zachowaniach. Zrobili to z wielką przyjemnością. Tym większą, że nikt ich dotąd o to nie pytał. Przedstawiamy typy najbardziej wkurzające pedagogiczne ciało.

Ambitny zabijaka
To przez niego belfer czuje się jak bohater filmu Pasikowskiego. Obsadzony w roli szwarccharakteru, którego trzeba ścigać, bo dziecko ma za słabe oceny. - Nieważne są postępy w nauce, ważne są dobre cenzurki. Im lepsze, tym większym prestiżem cieszy się rodzina. W tej konkurencji nie ma zasad. Wszystkie chwyty dozwolone - tłumaczy Anna Nowakowska, polonistka z prestiżowego warszawskiego liceum. Prostacka łapówka to jeden z nich. Nowakowska musiała ostatnio odesłać jednej mamie butelkę whisky, którą niby mimochodem zostawiła po wywiadówce.

Dużo skuteczniejsza jest groźba. Paweł Kowal uczy angielskiego w prywatnej szkole w Warszawie, do której swoje dzieci chętnie posyłają zamożni mieszkańcy podstołecznego Pruszkowa. Mafiosi? Nikt nie wymawia tu tego słowa, ale Kowal dyskretnie wskazuje na parking, gdzie rzędem stoją bmw i mercedesy. - Pod koniec zeszłego semestru na korytarzu czekał na mnie ubrany w garnitur ojciec chłopaka, który od pierwszego września nie założył nawet zeszytu. Przeraziłem się, kiedy zobaczyłem, że kołnierzyk ledwo co dopina mu się na grubym, opalonym karku - opowiada Kowal. Ojciec nie przebierał w słowach: "Czemu pan tyle pał młodemu nastawiał? Jak coś się nie podoba, możemy wyjść przed szkołę i załatwić sprawę po męsku" - groził nauczycielowi. I udało mu się. Kowal przestraszył się nie na żarty. - W wakacje poszukam nowej pracy. Mam tego dość. Na ulicy co chwila się odwracam, żeby sprawdzić, czy nie śledzi mnie jakiś pracownik tego tatusia - mówi zastraszony.

Bardziej wytrwała jest Karolina Fular z państwowego liceum w Poznaniu. Już dawno zrezygnowała z przekonywania rodziców, że trója na świadectwie może być wynikiem lenistwa ucznia, a nie fatalnego poziomu szkoły. Przestała, bo oduczyła ją matka jednego z uczniów, z zawodu lekarka. Jej syn, rozpuszczony rozrabiaka, wyjął na przerwie scyzoryk. Podczas bójki przyłożył go koledze do szyi. Nauczycielka wyrwała chłopakowi nóż z ręki i poszła po dyrektorkę. W tym czasie syn zadzwonił do matki, która zagroziła, że jeśli pani Fular nie przestanie krytykować jej dziecka, złoży na nią doniesienie o mobbing. - Cały wieczór szukałam w internecie, o co konkretnie może mnie oskarżyć. Byłam przerażona i wściekła - relacjonuje nauczycielka. Pani doktor nie była w stanie przyjąć do wiadomości, że jej ukochany jedynak nie jest ideałem i na koniec roku żądała bardzo dobrej oceny ze sprawowania. Z poprawnym nie mogła się pogodzić.

W szkołach niepublicznych takie sytuacje często kończą się dużo gorzej. - Działamy według zasad wolnego rynku i musimy walczyć o klienta - tłumaczy Marta Jabłońska, nauczycielka z prywatnej podstawówki. Do dziś ją skręca, kiedy przypomni sobie, jak jeden z rodziców "zwolnił" ze szkoły jej koleżankę, matematyczkę. Próbowała spacyfikować agresywnego dzieciaka, ale ten powiedział tylko: "Mój tatuś się z panią policzy". I policzył się. Uznał, że złe zachowanie syna jest oznaką kiepskich kwalifikacji nauczycieli. A on może synka przenieść do innej, lepszej podstawówki i namówić do tego samego znajomych. Dyrektor wolał nie narażać się na stratę czesnego za kilku uczniów. Zwolnił matematyczkę. Jabłońska na miesiąc zaszyła się na działce w lesie i zastanawiała, czy się nie przekwalifikować na sekretarkę.
Dzisiaj nawet najsurowsi belfrzy boją się nowych sposobów na Alcybiadesa. Z zemsty za złą ocenę rodzice inspirowani przez dzieci mogą posądzić ich na przykład o molestowanie seksualne. Dyrektor liceum w Poznaniu powtarza nowym nauczycielom: zero kontaktu fizycznego z dzieckiem, zero przytulania, nawet jeśli płacze. Żeby nie powtórzyła się historia wymagającego nauczyciela w.f. z Bydgoszczy, który dostał ksywkę Pedofil. Uczennice twierdziły, że za często dotyka je podczas ćwiczeń. Rok trwało postępowanie wyjaśniające. W tym czasie nauczyciel nie miał pracy. Dziś dojeżdża czterdzieści kilometrów do szkoły na wieś. Teraz nawet jeśli uczeń upadnie podczas gry w nogę, nie podaje mu ręki. Na wszelki wypadek.

Każdy pretekst może się okazać skuteczny w walce z wymagającym belfrem. Karolina Fular jest na diecie (bo po feriach przytyła) i na wszelki wypadek codziennie rano dokładnie sprawdza, czy jej garsonki są wystarczająco estetyczne. Bo za "nieestetyczność" w zeszłym roku wyrzucono srogą nauczycielkę z prywatnej szkoły. Jeden z ojców twierdził, że grubawa polonistka z kroplami potu na czole przekazuje dzieciom złe wzorce. Ludzie sukcesu są przecież szczupli. Tata zebrał parę podpisów i dyrektor pożegnał panią z nadwagą.

Przebudzony pracoholik
Pedagodzy rozpoznają go z daleka. Świecący krawat lub skórzane szpilki, wiecznie dzwoniąca komórka i donośny głos. Na belfra patrzy z góry, jeśli akurat podczas rozmowy z nim nie zerka na zegarek. Czasem podrzuci poradnik "Jak wychowywać geniusza". I traktuje wychowawcę jak menedżera dzieciaków. Przypomina sobie o jego istnieniu, kiedy zbliża się deadline, czyli koniec roku. Ale nawet wtedy nie jest za bardzo zorientowany w poczynaniach dziecka.

Tak jak matka, która wpadła na Piotra Kupca przed zebraniem: "Gdzie jest sala siódmej klasy?" - spytała. To było trzy lata po reformie szkolnictwa. Dzisiaj podstawówka kończy się na szóstej klasie, czego mama nie zauważyła. "Wie pan, ciężko pracuję" - tłumaczyła zmieszana.

Jedna trzecia nauczycieli przebadanych przez Marię Talar z CMPPP (Centrum Metodyczne Pomocy Psychologiczno-Pedagogicznej) twierdzi, że rodzice nie współpracują ze szkołą, bo brak im czasu. I przy okazji chętnie zrzucają odpowiedzialność za wychowanie dzieci na pedagogów, pracujących najczęściej w prywatnych szkołach. - Oddają nam dziecko, a jak nie spełnia ich wyśrubowanych wymagań, przychodzą do szkoły z awanturą - mówi Katarzyna Sokół, dyrektorka prywatnego warszawskiego liceum. Niedawno w jej gabinecie pojawił się tata prymusa, którego wychowawczyni przez dwa tygodnie była na zwolnieniu lekarskim. "Mam tylko chwilę na rozmowę, bo zaraz lecę w delegację, ale gdyby mój pracownik zachował się tak nieodpowiedzialnie, zwolniłbym go bez wahania. Wychowawczyni jest od wychowywania dzieci, a jak jej nie ma, to kto ma to robić? Wuefista?" - krzyczał na dyrektorkę.

Joanna Lorenc ze zgrozą przypomina sobie rodziców pracoholików przebudzonych w maju. Syn zaniósł do domu wykaz ocen, a oni wpadli w szał: jak to, trójki zamiast czwórek i piątek? Następnego dnia zjawili się przed szkołą i na chybił trafił wyłapywali nauczycieli, żeby namówić ich do podciągnięcia not. - Ani razu nie przyszli na wywiadówkę, więc nie wiedzieli, jak wyglądam, ale w końcu mnie dopadli. Błagali, żebym postawiła ich synowi czwórkę, bo trója z polskiego w pierwszej klasie może zmarnować mu życie - opowiada Lorenc. - Wściekłam się i wypaliłam na lekcji, że na oceny pracuje się przez cały rok, a jeśli rodzice pojawią się w szkole dwa razy w semestrze, nikomu korona z głowy nie spadnie. Skończyło się aferą u dyrektora, na którą rodzice pracoholicy tym razem bez problemu znaleźli czas.

Leniwy liberał
Ofiara teorii bezstresowego wychowania. Od swego dziecka nie wymaga niczego. Szkoła jednak czegoś wymaga, ale liberał nie wie, jak to pogodzić z domowym luzem. Gdyby żył w erze dzieci kwiatów, najchętniej omówiłby ten problem z synem czy córką, popalając jointa. Wychowawca w jednym z publicznych warszawskich liceów grzmi, że lepiej by było, aby ten typ w ogóle trzymał się od szkoły z daleka. W zeszłym roku chciał skrócić siedmiominutowe przerwy do pięciu. Opadła mu szczęka, kiedy rodzice podpisali petycję z kategoryczną prośbą o nieskracanie przerw. Powód: w pięć minut ich dzieci nie dadzą rady w spokoju zapalić. Nauczycielka z toruńskiego gimnazjum też była w szoku, kiedy poinformowała jedną z matek, że jej syn pali. "Wiem - usłyszała. - Alek jest w nałogu. Jakby chciał rzucić, to przechodziłby katusze. Lepiej niech się skupi na nauce".

- Wkurza mnie bezradność matek i ojców. Udają luzaków, ale dla mnie to czyste lenistwo i lekceważenie wychowania - twierdzi Halina Mentrak, nauczycielka matematyki z Krakowa. - Kilkanaście lat temu rodzice narzekali, że nie potrafią wpłynąć na swoje dzieci w ostatnich klasach liceum. Dzisiaj słyszę takie opinie od matek i ojców uczniów podstawówek - denerwuje się profesor Andrzej Nalaskowski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. - To absurd.

Dwunastolatki nie są w stanie same podejmować wyborów dotyczących swojego życia: ani tych o paleniu papierosów, ani do jakiego zdawać gimnazjum - dodaje profesor. Kiedy rodzice umywają ręce, odpowiedzialność spada na nauczycieli. Tyle że w tym przypadku trudno ją unieść, bo typ liberalny z jednej strony chciałby, żeby dziecko w szkole miało dobre wyniki, z drugiej wydaje mu się, że szkoła nie powinna wtrącać się do wychowania. - Pani jest tylko od sprawdzania zadań - usłyszała od takiego rodzica Mentrak, kiedy przyłapała jego syna na uciekaniu z lekcji. Następnego dnia przyniósł jej usprawiedliwienie od ojca: "Adam opuścił lekcje z powodu badań lekarskich". Przyciśnięty przez nauczycielkę tata wyśpiewał w końcu, że wiedział o wagarach, nie chciał jednak, żeby jego pierworodny miał kiepską ocenę z zachowania. - I jak my mamy uczyć szlachetnych postaw? - wzdycha.


Wieczny uczeń
Jeszcze nie dorósł. A przynajmniej sprawia takie wrażenie. - Kiedy dziesięć lat temu zaczynałam uczyć, na pierwszej wywiadówce myślałam, że zwariowałam. Wchodzę do klasy, odczytuję listę i okazuje się, że większość rodziców usiadła tam, gdzie na lekcji siedzą ich dzieci - relacjonuje Zofia Kot, polonistka z warszawskiego gimnazjum. Na lekcjach w pierwszej ławce skrzętnie notuje kujonica Magda, jej mama w tym samym miejscu na zebraniu wyciąga notes i wszystko zapisuje. Rano łobuz Romek siada na samym końcu. Wieczorem jego ojciec chowa się za plecami innych rodziców na tym samym krześle, co syn.

- A kiedy tłumaczę, że Romek ma talent do wypracowań, ale nie chce mu się odrabiać lekcji i może wspólnie pomyślimy, jak go motywować, obraża się na mnie. Tak jakby to on nie miał pracy domowej - opowiada polonistka.

Gorzej, jeśli ciągle jest uczniem z ostatniej ławki. Tak jak mama, która na zebraniu pod nosem komentowała każde słowo Aliny Michalak, nauczycielki z toruńskiej podstawówki. - W końcu poprosiłam, żeby podzieliła się swoimi spostrzeżeniami ze wszystkimi. Pani zamilkła. A po wywiadówce nadawała na mnie innym rodzicom na korytarzu. Musiałam przeczekać ten atak w łazience - wspomina Michalak.

Z badań prof. Nalaskowskiego wynika, że szkoła infantylizuje rodziców. Bo czy poważnie może zachowywać się pani po trzydziestce, wciśnięta w miniaturowe krzesełko z przymocowanym na stałe blatem? Niektórym nauczycielom wydaje się jednak, że rodzicom ten powrót do przeszłości bardzo pasuje. Bo w końcu mogą nawymyślać nauczycielom i zemścić się za własne rany wyniesione ze szkoły. Tym razem bezkarnie.

PS Rodzic empatyczny i obowiązkowy coraz częściej pojawia się w sferze belferskich marzeń. Chociaż sprawiedliwie trzeba przyznać, że i takie przypadki się zdarzają. Po jednej z wywiadówek, która skończyła się bitwą rodziców (zwolennicy wycieczki w góry kontra entuzjaści dodatkowych zajęć przed maturą), zatroskana mama podeszła do Haliny Mentrak i powiedziała: - Będę się za panią codziennie modlić. Inaczej pani tego nie przetrwa.

Nazwiska nauczycieli zostały zmienione

Maja Gawrońska
hania20-03-2008 07:52:00   [#3157]
http://www.gazetawyborcza.pl/1,75478,5040237.html
Czy "Kompas", podręcznik o prawach człowieka dla nauczycieli, którego Giertych zakazał, wróci wreszcie do łask?

"Kompas" to książka Rady Europy, która podpowiada, jak nowocześnie, ale z szacunkiem wobec różnych kultur uczyć w szkołach o prawach człowieka. Wyszła w 2002 r., w Polsce cztery lata później.

Nauczyciele uważali, że jest rewelacyjna. Ale minister edukacji Roman Giertych uznał, że propaguje homoseksualizm, bo jest w niej pomysł, żeby na lekcję o prawach homoseksualistów zaprosić przedstawicieli organizacji gejowskich. W czerwcu 2006 r. za wydanie "Kompasu" Giertych wyrzucił wieloletniego dyrektora Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli Mirosława Sielatyckiego. Na jego miejsce powołał katechetkę z Łodzi Teresę Łęcką, która mówiła "Gazecie": "Szkoła musi wykazać, do jakiego dramatu, pustki i degeneracji prowadzą człowieka praktyki homoseksualne".

"Kompas" został przez MEN zakazany. A nowa minister edukacji Katarzyna Hall zakazu Giertycha dotąd nie odwołała.

- Nauczyciele ciągle o "Kompas" pytają, a nie mamy ani jednego egzemplarza - mówi Ewa Bobińska, szefowa pracowni edukacji obywatelskiej i europejskiej CODN. - Trzeba by go dodrukować. Jednak wciąż nie wiemy, co o tym sądzi nowe kierownictwo MEN.

Kilka dni temu zaczęłam sprawdzać, co z "Kompasem". Bo właśnie Rada Europy wydała po angielsku drugą część książki - "Compasito" - dla podstawówek.

Czy wydamy ją po polsku? Próbowała się tego dowiedzieć szefowa biura informacji Rady Europy Hanna Machińska. - Nigdzie w Europie "Kompas" nie budzi takich kontrowersji. I u nas powinien być oficjalnie rekomendowany przez MEN - uważa Machińska. Dzwoniła do dyrektor Łęckiej, ale w sekretariacie CODN usłyszała, że powinna pisemnie określić temat rozmowy.

Zapytani o ksiązkę czterej urzędnicy CODN odsyłali mnie jeden do drugiego. Każdy udowadniał, że sprawa nie leży w jego kompetencjach. A dyrektor Łęcka powiedziała, że to decyzja MEN.

Wiceminister edukacji Krzysztof Stanowski poprosił o dwa dni, żeby książkę przeczytać. Na spotkaniu w poniedziałek ocenił, że jest świetna. Czy ją wyda?

- To byłby bardzo dobry pomysł. Ale MEN nie wydaje podręczników.

- Czy CODN wyda?

- Nie odpowiadam za CODN, nie jestem przełożonym CODN.

- To przecież MEN powołuje szefa CODN. Czemu dotąd nie zdjęliście zakazu Giertycha?

- Nie było w tej sprawie żadnego rozporządzenia, tylko wypowiedź na konferencji prasowej. A nie będziemy przecież odwoływać konferencji prasowych.

Na koniec minister powiedział: - Myślę jednak, że nowy "Kompas" zostanie wydany.

Wczoraj na swojej stronie internetowej MEN umieścił informację, że na spotkaniu z zastępcą sekretarza Rady Europy minister Stanowski „wyraził przekonanie, że »Kompas « będzie służyć polskim dyrektorom i nauczycielom jako cenna pomoc w ich codziennej pracy. Spodziewane jest także opublikowanie w 2009 r. w języku polskim »Compasito «.”

Wczoraj minister Hall zwolniła Teresę Łęcką. Odchodzi natychmiast. MEN ogłosi konkurs na szefa CODN.

Co to jest "Kompas"

Pomysły tematów i scenariusze lekcji o demokracji, równości płci i ras, prawach dzieci i dorosłych. Jak o takich sprawach mówić dzieciom? W podstawówce można to robić, opowiadając bajkę o Kopciuszku chłopczyku, a nie o dziewczynce. Czy chłopiec też będzie myć naczynia, sprzątać i popłacze się, bo nie jedzie na bal? Czy księżniczce wypada szukać męża? Takich pomysłów jest w "Kompasie" i "Compasito" więcej. Scenariusze nie dają jednoznacznych odpowiedzi i ocen. Stawiają ucznia i nauczyciela przed pytaniem: dlaczego jest tak, a nie inaczej?

Źródło: Gazeta Wyborcza
AnJa20-03-2008 10:50:53   [#3158]
o, ciekawe kto zostanie nowym szefem
Marek Pleśniar20-03-2008 11:39:57   [#3159]

miałem przyjemność dowiedzieć się o ww. przez Was kadrowej zmianie wczoraj

jatoja20-03-2008 16:58:07   [#3160]
Przyjemnie nam, że przyjemność miałeś ;-)
Marek Pleśniar20-03-2008 17:20:12   [#3161]

duża

sie tak zamyka ten czas. Dostałem od poprzedniego dyrektora kiedyś kiedyś świeżutkiego i ciepłego jeszcze Kompasa - stoi tu na półce obok. Bardzo nowoczesna rzecz.

A potem tę (ale nie tę samą;-) książkę widziałem po roku na biurku w w MEN - sczytaną jak talia zgranych kart, z fiszkami w co ciekawszych miejscach rozumiem - zdaniem fiszkujących - co  kontrowersyjniejszych.

i to był mało przyjemny widok - efekt pracy śledczej gorliwego (i pomysłowego) urzędnika

dlatego teraz mi tym przyjemniej - bo "kradzione nie tuczy"

malmar1520-03-2008 17:42:37   [#3162]
Wynagrodzenie chorobowe

Projekt kolejnej nowelizacji Kodeksu pracy przygotowany przez Ministerstwo Pracy przewiduje skrócenie okresu wypłaty wynagrodzenia chorobowego z 33 do 14 dni od 1 stycznia 2009 r.

Obecnie w razie niezdolności pracownika do pracy spowodowanej chorobą, ma on prawo do:
- wynagrodzenia chorobowego (wypłacanego ze środków pracodawcy) - przez pierwsze 33 dni niezdolności do pracy w roku kalendarzowym,
- zasiłku chorobowego (wypłacanego z ubezpieczenia społecznego przez pracodawcę lub przez ZUS) - począwszy od 34 dnia choroby.

Taki okres, za który przysługuje pracownikowi wynagrodzenie chorobowe to duże obciążenie dla pracodawcy. Projekt przygotowany przez resort pracy przewiduje skrócenie okresu wypłacania wynagrodzenia chorobowego (wypłacanego ze środków pracodawcy) do 14 dni, począwszy od 1 stycznia 2009 r.

Rząd chce wprowadzić również regulacje, które całkowicie zwalniałyby pracodawcę z obowiązku wypłaty wynagrodzenia chorobowego. Wtedy świadczenia z powodu choroby już od 1 dnia niezdolności do pracy wypłacałby ZUS z ubezpieczenia społecznego.

Źródło: eGospodarka.pl



przeniosłam z weekendowego na polecenie Szefa ;-)))
Marek Pleśniar20-03-2008 17:58:39   [#3163]
na prośbę!!!!!!
Maelka20-03-2008 18:22:19   [#3164]

 
#kitek {font-size:12px}
Czwartek, 20 marca 2008

"Zabierzmy niepełnosprawnych i skupmy w jednym miejscu"
wp.pl - dodane 1 godzinę i 38 minut temu

Wychowankowie szkoły przy ul. Wita Stwosza
(fot. materiały szkoły)


Taki jasno wytyczony cel przyświecał władzom samorządowym i radnym Miasta Gdańska, którzy w dniu 28.02.08 podjęli uchwałę o likwidacji bardzo dobrze funkcjonującego Zespołu Szkół Specjalnych nr 2 przy ul. Wita Stwosza 23 i przeniesieniu 120 niepełnosprawnych uczniów do niewyremontowanego budynku szkoły przy ul. Batorego - pisze Internauta w mailu do Wirtualnej Polski.


Przyczyną likwidacji szkoły przy ul. Wita Stwosza nie były względy ekonomiczne:

- ZSS nr 2 jest po remoncie (dokonanym częściowo staraniem rodziców, nauczycieli i pozyskanych przez nich sponsorów), zabytkowy budynek szkoły przy ul. Batorego wymaga ponad 2,5 mln zł na remont ;

- w likwidowanej szkole koszt utrzymania przypadający na ucznia jest o kilka tysięcy zł niższy niż w szkole z siedzibą przy ul. Batorego.

Cała procedura została przeprowadzona w ogromnym pośpiechu, bez podstawowych konsultacji społecznych i nie poprzedzona stworzeniem szerszego i długofalowego programu edukacyjnego.

Do szkoły przy ul. Wita Stwosza uczęszczają uczniowie z najrozmaitszymi schorzeniami: schizofrenia , autyzm, zespół Downa i inne. Ich przystosowanie do środowiska szkoły wymaga wielu starań ze strony nauczycieli, rodziców i samej młodzieży. Każda zmiana wywołuje brak poczucia bezpieczeństwa, zaburzenia emocjonalne. Czasami przystosowanie do nowego środowiska nie jest możliwe.

Przenoszenie 120 niepełnosprawnych uczniów do niewyremontowanego, gorzej usytuowanego pod względem powiązań komunikacyjnych budynku w celu jak się wyrażono „skupienia problemu w jednym miejscu” nie jest niestety wyrazem troski o tych najsłabszych mieszkańców Gdańska. Inne miasta mają od kilku do kilkunastu szkół specjalnych, Gdańsk ze swoim „morzem możliwości” będzie miał tylko jedną - konkluduje Internauta.

http://wiadomosci.wp.pl/wiadomosc.html?kat=1342&wid=9781119&rfbawp=1206032982.994&ticaid=1590b

 

Szczerze? Brak mi słów, żeby komentować. Fakt, trzeba posłuchać argumentów drugiej strony sporu, ale nie wiem, czy argumenty ekonomiczne (bo jakie inne?) są w stanie zatrzeć niesmak...

 

AnJa20-03-2008 19:27:56   [#3165]
- w likwidowanej szkole koszt utrzymania przypadający na ucznia jest o kilka tysięcy zł niższy niż w szkole z siedzibą przy ul. Batorego.

-- ZSS nr 2 jest po remoncie (dokonanym częściowo staraniem rodziców, nauczycieli i pozyskanych przez nich sponsorów), zabytkowy budynek szkoły przy ul. Batorego wymaga ponad 2,5 mln zł na remont ;

czyli raczej nie ekonomia decydowała
Maelka20-03-2008 21:04:27   [#3166]

Nie znam szczegółów, więc nie chcę rzucać bezpodstawnych oskarżeń. Dostrzegam jednak (na innych przykładach) pewne ogólne pokusy i mechanizmy. Dlatego wietrzę to, co wietrzę.

Dobro człowieka ponad wszystko.

Pytanie: którego człowieka?

 

 

zgredek20-03-2008 21:25:32   [#3167]
Maelko - napiszę tak - ważne są szczegóły i konkretna sytuacja - bardzo sceptycznie podchodzę do takich informacji prasowych - obawiam się, że są bardzo jednostronne - dlatego jestem ostrożna w wyciąganiu wniosków
Marek Pleśniar20-03-2008 21:42:28   [#3168]

ja też sceptycznie

nie znamy problemu w całości a emocje są mało przydatne w takich razach

Maelka20-03-2008 21:50:08   [#3169]
Bardzo bym chciała, abyście mieli rację.
Marek Pleśniar20-03-2008 22:41:58   [#3170]

a co przeważa na razie?

Bo mamy 3 wyjścia:-)

  1. Źli Samorządowcy aby dokuczyć chorym dzieciom przenoszą je w ruinę
  2. Dobrzy Jak Anioł Samorządowcy w swej mądrości wiedzą co dobre dla dzieci
  3. "Godząc ekonomię z praktyką, wiedząc że narażą się na krytykę, Zwyczajni Samorządowcy podjęli zwyczajne kroki"
Maelka20-03-2008 23:19:26   [#3171]

Myślę, że można sformułować jeszcze kilka innych hipotez, ale nie o to chodzi.

Ani szkolnictwa ogólnego, ani (tym bardziej) szkolnictwa specjalnego nie mozna przycinać "godząc ekonomię z praktyką".

Bo w tych kategoriach szkolnictwo specjalne zawsze będzie pod kreską. Szkolnictwo specjalne jest drogie - zrzucenie go na barki samorządów chyba było trochę przedwczesne.

Dziecko mojej byłej uczennicy, mieszkającej obecnie w Danii, od pierwszych miesięcy życia (czwarty rok) ma indywidualnego logopedę, pełną opiekę specjalistyczną: pedagogiczną i medyczną.

A u nas rzeczywistość skrzeczy. Pewien przedstwiciel władzy najpierw długo nie mógł zrozumieć, dlaczego na zajęciach rewalidacji indywidualnej jest tylko dwójka uczniów, dlaczego zajęcia te odbywają się w dużej klasie. Ale kiedy zrozumiał (jak mu się zdawało) istotę tych zajęć, wykazał się spojrzeniem przez pryzmat oszczędności: "Może więc w jednej klasie będzie pracowało przynajmniej czterech nauczycieli jednocześnie? Oszczedności energii elektrycznej byłyby..."

Daleka jestem od potępiania w czambuł samorządów i samorządowców. Mówię tylko o obowiązkach, którym podołać (z różnych względów) nie mogą.

Nie lubię stawiania  m i  za wzór świetnych, zachodnich rozwiązań. Zawsze wtedy budzi się we mnie lew, który ryczy:"To nie ten adresat!"

:-(

Marek Pleśniar20-03-2008 23:41:01   [#3172]

masz rację, może tak być

4) Samorządowcy w Swej Niewiedzy...

bez ironii piszę, wiem jak to jest gdy działa niewiedza, potrafię uwierzyć w coś takiego

malmar1521-03-2008 08:34:13   [#3173]
Rewolucja w nauce - doktorat po licencjacie

Piątek, 21 marca (06:15)

Doktorat po licencjacie. A do tego likwidacja habilitacji. Tak minister nauki - jak dowiedziała się "Gazeta Wyborcza" - chce uprościć karierę naukową.

To pomysł powołanego przez min. Barbarę Kudryckąszukaj zespołu ds. reformy systemu nauki i szkolnictwa wyższego. Cały projekt zmian ma powstać do końca marca. Potem będzie się musiał jeszcze zgodzić na nie premier Donald Tuskszukaj.

"GW" dotarła do pierwszych założeń - dotyczą skrócenia kariery naukowej. Ma to zapobiec brakom kadry na uczelniach i uciąć kontrowersje wokół habilitacji uważanej powszechnie za skostniałą przeszkodę na drodze do profesury. Braki w kadrze na naszych uczelniach to nie nowina - wytknął je np. w ostatniej kontroli NIK.

Powód? Od 1990 r. liczba studentów w Polsce wzrosła pięciokrotnie (do prawie 2 mln), w tym samym czasie nauczycieli akademickich przybyło niewiele ponad połowę (teraz to niespełna 100 tys. osób).

- Można przyspieszyć karierę zawodową "perłom", czyli najlepszym studentom, i pozwolić im rozpocząć doktoraty tuż po licencjacie - mówi "Gazecie" anonimowo jeden z członków ministerialnego zespołu. Podobny system obowiązuje na niektórych uczelniach w USA.

Czy to oznacza rezygnację ze studiów magisterskich? Nie. Skróconą drogę do doktoratu mają dostać - według zespołu min. Kudryckiej - tylko tzw. uczelnie flagowe, czyli najlepsze szkoły wyższe w kraju. Ministerstwo jeszcze nie zdecydowało, które dostaną taki status. Wedle projektu mają to być całe uczelnie, albo tylko niektóre kierunki, którym państwo da ekstra pieniądze na prowadzenie badań oraz na sprowadzanie naukowych sław z całego świata.

W planach jest również likwidacja habilitacji. To nienowy pomysł, również rząd PiS przymierzał się do niego. Teraz doktor habilitowany jest pierwszym tzw. samodzielnym pracownikiem naukowym - może być promotorem kandydata na doktora. Od liczby zatrudnionych samodzielnych pracowników uzależnia się też pozwolenia na prowadzenie studiów magisterskich na uczelniach.

- Młodzi naukowcy narzekają, że drogę do kariery zagradzają im starsi koledzy i skostniały system awansu naukowego. To ma się skończyć - mówi gazecie uczestnik ministerialnego zespołu. Żeby jednak doktorzy (bez habilitacji) mogli kształcić następnych, będą musieli dostać specjalne uprawnienia - na podstawie oceny publikacji naukowych, ale już bez pisania specjalnej pracy habilitacyjnej, otwierania przewodu, zdobywania recenzji oraz egzaminu.

Więcej o tym, w dzisiejszym wydaniu "Gazety Wyborczej".

Źródło informacji: INTERIA.PL/PAP
AnJa21-03-2008 10:23:36   [#3174]
Maelka- szkolnictwo specjlne jest drogie.

Ale jest i właściwie oszacowane w subwencji- szkoła specjalna w naszym powiecie jestjedyną, która spokojnie mieści sie w subwencji.
malmar1521-03-2008 18:17:10   [#3175]
Czy MEN zawyżył liczbę nauczycieli?

69 tysięcy nowych nauczycieli doliczył się w 2008 roku resort edukacji, zmniejszając na podstawie tej liczby wysokość podwyżek. Związki zawodowe są zdziwione ta liczbą i proszą o ponowne sprawdzenie danych.

Resort edukacji ustalił, że obecnie w kraju pracuje 589 tysięcy nauczycieli. Na podstawie tych danych resort edukacji zaproponował maksymalne kwoty, na jakie pozwala zwiększenie kwoty subwencji oświatowej o 10 proc. Oznacza to, ze nauczyciele otrzymają średnio 12% podwyżkę (stażyści otrzymają 16,4-proc. podwyżkę wynagrodzenia zasadniczego, kontraktowi 13,8 proc., mianowani 10-proc., a dyplomowani 8,4-proc.)

Związki zawodowe są zdziwione ta liczbą - jak możliwy jest taki przyrost nauczycieli, skoro maleje liczba uczniów - komentuje Sławomir Broniarz, prezes ZNP.

Zdaniem Ryszarda Proksy, przewodniczącego Zespołu Płacowego NSZZ Solidarność, w ramach tegorocznej subwencji oświatowej nauczyciele stażyści, kontraktowi i mianowani mogliby otrzymać 200 zł podwyżki, a dyplomowani 220 zł.

Oba związki zawodowe chcą, aby Ministerstwo Edukacji zweryfikowało dane.

Źródło: Gazeta Prawna
malmar1521-03-2008 18:18:46   [#3176]
Niepubliczne szkoły coraz bardziej popularne

Do prywatnych i społecznych szkół zaczęły ustawiać się kolejki rodziców. Zapisywane są nawet dzieci urodzone w 2008 roku. Czesne miesięczne sięga nawet 1200 zł.

W latach 2000-2008 liczba szkół prywatnych oraz społecznych wzrosła prawie o połowę, a w zeszłym roku uczęszczało do nich 37% procent uczniów. Powszechnie uważa się, ze szkoły niepubliczne dbają w większym stopniu o edukację i wszechstronny rozwój dziecka, oferują bowiem bogaty wybór zajęć dodatkowych.

Zwolennikiem szkolnictwa społecznego jest obecna minister edukacji, Katarzyna Hall, założycielka pierwszej szkoły społecznej w Gdańsku. Edukację kulturalną i artystyczną realizowaną w szkołach społecznych minister uznała za wzór dla szkół publicznych, na skutek czego w przyszłym roku szkolnym w placówkach państwowych ma pojawić się więcej twórczych zajęć i warsztatów.

Rodziców nie zraża nawet wysokie czesne, ponieważ ich zarobki wzrosły na tyle, ze mogą sobie pozwolić zapisać dziecko do szkoły, która zapewnia mu także zajęcia dodatkowe, przez co nie trzeba zatrudniać niani.

Projektowane zmiany prawne sprzyjają szkolnictwu społecznemu - nowe przepisy mają na celu wesprzeć społeczne szkoły dotacją na jednego ucznia w tej samej wysokości co w szkole państwowej prowadzonej przez gminę. Dzięki temu więcej szkół samorządowych uda się uchronić przed likwidację, jeśli szkoły społeczne stać będzie na ich przejęcie.

Źródło: Rzeczpospolita, Gazeta Prawna
malmar1521-03-2008 18:19:27   [#3177]
Więcej edukacji artystycznej

Minister edukacji chce od nowego roku szkolnego rozszerzyć program zajęć artystycznych dla uczniów. Polscy uczniowie mają za mało zajęć artystycznych, nawet sześć razy mniej niż dzieci z innych krajów europejskich.

- Chcemy, aby przedmioty artystyczne były ważnym elementem edukacji rozwijającym zainteresowania młodych ludzi - powiedziała Minister Katarzyna Hall podczas uroczystości w Galerii Zachęta 12-go marca br, tłumacząc dalej, ze edukacja poprzez sztukę jest ważnym warunkiem harmonijnego rozwoju dziecka.

Nowa reforma zostanie przeprowadzona we współpracy z Ministerstwem Kultury.

Po reformie liczba godzin muzyki i plastyki zwiększy się o połowę w klasach , dojdą także dodatkowe formy rozwijania ekspresji twórczej, takie jak: warsztaty teatralne, szkolny zespół muzyczny, chór, warsztaty malarskie, rzeźbiarskie, zwłaszcza dla młodszych dzieci.

Muzyka i plastyka zostaną wydzielone z kształcenia integracyjnego i staną się odzielnymi przedmiotami w klasach I-III. W efekcie program zajęć artystycznych dla dzieci w szkole podstawowej obejmie 6 godzin lekcyjnych zajęć twórczych (w tym muzyki i plastyki) w tygodniu.
Do gimnazjów dojdą dwie dodatkowe godziny - czyli dwa razy w tygodniu plastyka i muzyka plus dwa zajęcia warsztatowe do wyboru.

W liceach edukacja kulturalna nadal będzie realizowana na lekcjach języka polskiego i wiedzy o kulturze, jednak MEN da licealistom możliwość wyboru warsztatów i zajęć artystycznych w wymiarze dwóch godzin tygodniowo.
malmar1521-03-2008 18:20:22   [#3178]
Lepsze warunki dla małych przedszkoli

Od kwietnia łatwiej będzie zakładać małe przedszkola, nawet w mieszkaniach. Wysokość pomieszczenia nie będzie musiała wynosić 3 metrów, posiadać wyjścia ewakuacyjnego ani specjalnej wentylacji, tak jak do tej pory.

Wiceminister edukacji, Zbigniew Włodkowski zapowiada nowelizację rozporządzenia ministra edukacji narodowej z 10 stycznia 2008 r. w sprawie rodzajów innych form wychowania przedszkolnego (Dz.U. nr 7, poz. 38) w taki sposób, aby znalazły się tam przepisy wprowadzające łagodniejsze wymagania budowlane, sanitarne i przeciwpożarowe dla budynków, w których będą punkty lub zespoły przedszkolne.

Dzięki nowym przepisom, które mają zostać wprowadzone już w marcu, powstanie więcej placówek przedszkolnych, zwłaszcza na wsi, gdzie aż 65% dzieci w wieku 3-5 nie uczęszcza do przedszkoli, ani żadnych innych form wczesnego wychowania.

Małe przedszkola będzie można zakładać w mieszkaniach - na parterze, tak aby łatwiej wyprowadzać przedszkolaki na spacer i przeznaczyć dla nich wyjście ewakuacyjne przez okno. Ściany będą mogły mierzyć 2,5 metra wysokości, nie 3 jak do tej pory. Grupa będzie mogła liczyć maksymalnie 15 dzieci przy dwojgu opiekunach.

Źródło: Gazeta Prawna
malmar1521-03-2008 18:20:57   [#3179]
Przedszkole bez zabawek jest możliwe

"Przedszkole bez zabawek" to akcja w niemieckich przedszkolach. Jej inicjatorzy uważają, że bez zabawek dzieci nawiązują lepszy kontakt ze sobą oraz mniej się nudzą. Eksperyment ma na celu zapobiegać uzależnieniom w późniejszym wieku.

Po raz pierwszy eksperyment z przedszkolem bez zabawek został zrealizowany 11 lat temu w przedszkolu w Penzbergu. Jego pomysłodawcami z pedagodzy z Bawarii: Elke Schubert i Rainer Strick. Celem eksperymentu jest profilaktyka uzależnień.

To nie jest walka z zagrożeniami, lecz wzmacnianie silnych stron psychiki dziecka, które uodparniają je na uzależnienia. Dzieci, które osiągną pewne życiowe umiejętności, takie jak zdolność do komunikowania się z otoczeniem, asertywność czy pewność siebie, są mniej zagrożone. I to nie tylko nałogami, ale i np. skłonnością do przemocy. Bo jeśli umiem rozmawiać z innymi ludźmi, to jestem w stanie powiedzieć komuś, że jestem na niego wściekły, zamiast od razu bić - mówi Rainer Strick z urzędu ds. młodzieży i rodziny w Weilheim.
Marek Pleśniar21-03-2008 18:22:23   [#3180]
no i jak dać komuś porządnie bez łopatki w łeb;-)
grażka21-03-2008 18:32:11   [#3181]
Miałam mieć taki eksperyment w tym roku - nie wyrobiłam się logistycznie. A w przyszłym zerówka, nie da rady :(
malmar1521-03-2008 18:36:32   [#3182]
a już myślałam, że Marek chce mi walnąć za nadmiar prasówki ;-)))
malmar1525-03-2008 08:34:21   [#3183]
Pomysł Sowińskiej: seks dozwolony od lat 18

"Dziennik": Gazeta dotarła do wystąpienia Ewy Sowińskiej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Rzecznik Praw Dziecka postuluje wprowadzenie zakazu kontaktów seksualnych osobom poniżej 18. roku życia.

Sowińska argumentowała, że "ochrona praw dziecka zaczyna się od momentu poczęcia i trwa do osiągnięcia pełnoletności, ale ustawodawstwo nie wprowadza tej zasady w życie w odniesieniu do kwestii zachowań o charakterze seksualnym". - Przed częścią czynów dzieci chronione są tylko do 15. roku życia - tłumaczyła podczas konferencji "Tydzień prawników na KUL".

- Proponowałabym rzeczniczce, aby zaczęła od solidnych badań, co młodzi Polacy wiedzą o seksie, czego chcieliby się dowiedzieć i w jakiej formie - skomentowała w rozmowie z "Dziennikiem" Joanna Kluzik-Rostkowska, posłanka PiS. Sensu wprowadzenia takiego przepisu nie widzi także prof. Magdalena Środa oraz seksuolog prof. Zbigniew Izdebski.

- W zależności od kraju prawo zezwala na stosunki płciowe osobom powyżej 14. lub 16. roku życia. Wynika to z uwarunkowań fizjologicznych, psychicznych, a także cywilizacyjnych - powiedział "Dziennikowi".
Marek Pleśniar25-03-2008 09:12:44   [#3184]
omamulu:-)))
AnJa25-03-2008 09:18:58   [#3185]
o co Ci chodzi?

pewnie, ze lekko za liberalnie- wg mnie wyłacznie po slubie i wyłącznie z osobą poślubioną

i gdzieś tak po 40. bym zakazał też
Marek Pleśniar25-03-2008 09:21:24   [#3186]

oczywiście że po 40 zabronić

masa ludzi by odetchnęła z ulgą;-)

AnJa25-03-2008 09:25:16   [#3187]
no to moze byćmy do Pani Rzecznik napisali jakiś list z poparciem?

bidula tak prześladowana ostatnio, taki list z wyrazami otuchy na pewno by ją wzmocnił
Marek Pleśniar25-03-2008 09:26:41   [#3188]

no ale czterdziestolatkom to by musiał pomóc Pan Rzecznik Praw Obyw.

sie nie łapiemy na Dziecka

AnJa25-03-2008 09:29:13   [#3189]
dlaczego?

jeśli ktos wykazuje objawy zdziecinnienia (a list bylby tego dowodem) to podpada pod dziecko
AnJa25-03-2008 09:29:47   [#3190]
hmm

a dlaczego toto jest w oświatowym przgladzie prasy?
grażka25-03-2008 10:21:27   [#3191]
Dyrektorzy będą monitorować przestrzeganie ewentualnie wprowadzonego prawa? :)
Adaa25-03-2008 10:30:57   [#3192]

gdyby nie Pani Sowińska pewnie odbiór byłby inny

mówi ona: Przed częścią czynów dzieci chronione są tylko do 15

( Art. 200 § 1 Kodeksu karnego: Kto doprowadza małoletniego poniżej lat 15 do obcowania płciowego(...) podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.), a także ustawowy obowiązek powiadomienia organów ścigania, nałożony na wszystkie osoby, które weszły w posiadanie wiedzy o takim przestępstwie.

dlaczego akurat granica 15 lat?

16 - latka już potrafi podjąć świadome wybory i nie ma mowy o "doprowadzaniu" ?

.............

co do zakazu po 40 -stce jestem za, szczególnie w kategoriach :  40 i więcej letni facet i 16 - latka

;-)

 

 

AnJa25-03-2008 10:59:21   [#3193]
ależ ja to odbieram najbardziej prosto:
jak i kto ma egzekwowac ten zakaz interesuje mnie tylko

i nie podoba mi sie skrajnie seksistowska opinia aday, która uwzglednia wyłacznie stuację z 40. letnim facetem i 16. latką, a nie zauważa konfiguracji z 40. latką i 16 letnim chłopakiem
Adaa25-03-2008 11:00:57   [#3194]

kobiety raczej rzadko kupuja sobie motor i robia sie na Elvisa;-)

i nie maja wrednych , zgryźliwych i nie rozumiejacych je żon:-))


post został zmieniony: 25-03-2008 11:02:19
AnJa25-03-2008 11:17:14   [#3195]
znani mi faceci też rzadko (precyzyjnie: wcale)

mają za to (niektórzy) wredne , zgryźliwe i nie rozumiejące (nie tylko ich) żony
Adaa25-03-2008 11:22:30   [#3196]

mają za to (niektórzy) wredne , zgryźliwe i nie rozumiejące (nie tylko ich) żony

hm...macie rację, wobec powyższego - zakaz seksu po 40-stce - powinno pomóc na wredotę, nieporozumienia i owe zgryźliwosci:-)

AnJa25-03-2008 11:42:37   [#3197]
oczywiście mozna też odebrać profilaktycznie prawa jazdy na motor takim

co do wyglądu na Presleya ( z czasów, gdy sie roztył)to juz bardziej tolerancyjny jestem
malmar1525-03-2008 13:27:48   [#3198]
oj, ależ dyskusję z rana samego wywołałam ;-))

po 40-stce zrobiłam "prawko" (AnJa, ale nie na motor ;-))))


no dobra, wkleję tu, bo znowu zapowiadają zmiany (najwyżej szefostwo mnie opiórka, żem wątki pomyliła ;-))



Małe firmy nie zapłacą za delegację

Autor: Łukasz Guza
Źródło: Gazeta Prawna nr 59 z dnia 2008-03-25

Pracodawcy zatrudniający mniej niż 10 osób nie będą musieli zwracać pracownikom kosztów podróży służbowej, nawet jeśli sami ich na nią wyślą.

ZMIANA PRAWA
Jeśli pracownik wykonuje zadanie służbowe poza miejscowością, w której znajduje się siedziba pracodawcy, szef musi pokryć koszty jego podróży. Rząd chce jednak, aby zobowiązany był do tego tylko pracodawca, który zatrudnia mniej niż dziesięć osób.

Mniejsze firmy oraz osoby fizyczne nieprowadzące działalności gospodarczej nie będą musiały pokryć takich kosztów. Tak wynika z projektu nowelizacji kodeksu pracy przygotowanego przez resort gospodarki.

- Pracownik, który odmówi odbycia podróży służbowej, za którą nie zapłaci pracodawca, będzie musiał liczyć się z nałożeniem kary porządkowej lub nawet zwolnieniem z pracy - mówi Arkadiusz Sobczyk, radca prawny i właściciel Kancelarii Arkadiusz Sobczyk i Współpracownicy.

Zgodnie bowiem z art. 100 kodeksu pracy pracownik powinien stosować się do poleceń przełożonych, które dotyczą pracy. Zdaniem ekspertów w takich przypadkach pracodawca będzie mógł rozwiązać stosunek pracy wyłącznie za wypowiedzeniem, a nie w trybie dyscyplinarnym. Pracownik może bowiem odmówić wykonania takiego polecenia, bo nie posiada wystarczających środków na pokrycie kosztów podróży służbowej z własnej kieszeni, a nie dlatego, że nie chce jej odbyć. Zwolnienie pracownika w trybie dyscyplinarnym za odmowę odbycia na własny koszt podróży służbowej byłoby dopuszczalne tylko wtedy, gdy umowa o pracę zobowiązuje go do poniesienia takich kosztów.

Eksperci podkreślają jednocześnie, że zmiana przygotowana przez rząd nie oznacza, że małe firmy w ogóle nie będą mogły wysyłać w podróż służbową pracowników. Uprawnienie takie wynika bowiem ze wspomnianego art. 100 kodeksu pracy, a nie 775, który przestanie obowiązywać pracodawców zatrudniających mniej niż dziesięć osób.

- Zmiana jest absurdalna. Pracownicy małych firm najmniej zarabiają, a ta zmiana spowoduje, że będą musieli ponosić dodatkowe, często niemałe koszty - mówi Arkadiusz Sobczyk.

Jego zdaniem przepisy te mogą okazać się niekonstytucyjne, gdyż w nieuzasadniony sposób będą wprowadzać różne traktowanie i obciążenie dodatkowymi obowiązkami pracowników małych i dużych przedsiębiorstw.
bogda425-03-2008 13:32:52   [#3199]

Wspomnienia z gimnazjum pełne bluzgów

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,5052304.html

bogda425-03-2008 13:46:11   [#3200]
warto przeczytać też komentarze pod artykułem
strony: [ 1 ][ 2 ] - - [ 63 ][ 64 ][ 65 ] - - [ 242 ][ 243 ]