Forum OSKKO - wątek

TEMAT: rodzic na lekcji
strony: [ 1 ]
Tomasz Osiński11-02-2005 13:30:11   [#01]
Czy ktoś z Was spotkał się z prośbą - wnioskiem rodzica o wpuszczenie go na lekcje i umożliwienie obserwowania dziecka ( przy okazji innych uczniów i nauczyciela, jak mniemam)? Jak na to reagować? Czy są jakieś przepisy? Nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, zwłaszcza w gimnazjum, ale szukam dobrych argumentów... Pomóżcie, proszę.
aga230711-02-2005 13:39:45   [#02]
Zrób lekcję otwartą i wpuść rodzica na nią. I będzie po sprawie.
Marek Pleśniar11-02-2005 13:41:03   [#03]
poszukaj w szukajce. Coś o tym było w tym roku
amrek11-02-2005 14:36:12   [#04]

bo po co właściwie?

Sama byłam kiedyś rodzicem namatematyce, za zgodą nauczycielki, która przystała na moje wyobrażenie o udziale w lekcji. To były czasy, kiedy już sama nie uczyłam, a nauczycielka była narybkiem, więc jej nie znałam z pokoju nauczycielskiego. Znałam za to dobrze od lat klasę córki, co ważne, bo nie stałam się żadną Nową Twarzą, która by ich mogła zaburzyć.  

W ramach eksperymentu nie siedziałam za plecami - przeca nie byłam wizytatorem, metodykiem ani tym bardziej nimi się nie czułam - lecz byłam dysfunkcyjnym uczniem, który razem ze swoją córką siedział w ławce. Chciałam spojrzeć z ławki, ich oczami, na to, co dzieciom dolega.

Cała ta lekcja ze mną wynikła ze spotkania nauczyciela przedmiotu z rodzicami w sprawie matematyki. Sprawa wcześniej wlokła się z rok i sprowadzała się do esencji, że w klasie, która radziła sobie z matematyką przeciętnie dobrze, po zmianie nauczyciela możnaby odnieść wrażenie, że grupa stumaniała cała, łeb w łeb i wydaje jej się uporczywie, mimo deklarowanych heroicznych wysiłów nauczyciela, że kreska w ułamku to chyba huśtawka ogrodowa. Rodzice zmuszali dzieci, by się więcej uczyły, nauczycielka pono też coś tam robiła - i figa. Nadal nikt nic z matematyki nie wiedział, w dodatku zapominał nawet to, co wiedział kiedyś. Czary?

Lekcja miała wnieść coś nowego do tego, co i tak wszyscy wiedzieli i pomóc popracować i nauczycielowi, i dzieciom, i rodzicom nad tym, żeby dzieci przynajmniej trochę pojęły z przedmiotu. Szłam na nią bez uprzedzeń, raczej z ciekawością i nastawieniem na zbieranie użytkowych info, lecz

odtąd przestałam być zwolenniczką uczestnictwa rodziców w tym, co się dzieje między dzwonkami :-)

Zobaczyłam lekcję sztampową do dreszczy, wyzbytą ikry, na której żaden z uczniów nie zadaje pytań, nawet, jak czegoś nie wie lub jeśli zadaje, to uzyskuje odpowiedź jak od pozytywki, jak od kujona, który pamięta tylko akapity z akademickiego podręcznika, słuchałam nauczycielki, choć młodej, żółwiowo katedralnej, jakby żywcem wyjętej z poradnika "Jak wykończyć ucznia brakiem wyrazu".

No i co? No i nic.

Ręce mi opadły. Nabrałam wody w usta, również wobec własnego dziecka modelując stosownie wypowiedź na pytanie po szkole: I powiedz, jak Ci właściwie na tej naszej matematyce było? Strasznego miałam jeno(T) kaca. Wyniknęło z tej dyplomacji i łowów tyle, że rodzice przestali mieć pretensje do szkoły i przejęli po prostu bez gadania już systematyczną odpowiedzialność za wiedzę matematyczną dzieci. Ci, oczywiście, którzy byli do tego zdolni.

Trochę nic z tego dlatego, że nie widziałam sposobu wykorzystania swoich spostrzeżeń, bo przecież trudno, żebym jako rodzic nauczycielowi prawiła kazania lub plastycznie opisywała, jak mało na jego lekcji żuchwa nie rozbiła mi się na parkiecie, zwłaszcza, że

trochę nic, dlatego, że jako niegdyś nauczyciel umiałam mniej więcej ocenić, jak długą drogę musiałaby przebyć matematyczka, żeby zainteresować czymkolwiek ze swego przedmiotu uczniów, a przecież na to nic nie mogłam poradzić, więc to byłoby jałowe pleplanie.

Trochę nic, bo zagrała stara lojalnościówka z pokoju nauczycielskiego, że nie krytykuje się pracy kolegi, choćby i wcześniej nieznanego.

Zmiana nauczyciela? To nie takie proste, dużo zachodu. No i zawsze godzi w jego wizerunek.

A zatem, Tomaszu, nie wiem, co na wizyty rodziców podstawy prawne ;-), lecz przyszło mi, gdy wspomniałam tamto doświadczenie, do głowy jedno pytanie, które spokojnie możesz zadać rodzicowi:

W jaki sposób, z pożytkiem dla...(bo nie wiem, dlaczego ta wizyta, o której mówisz miałaby się zdarzyć) więc z pożytkiem dla sprawy, o którą chodzi, planuje pan (i) wykorzystać zdobyte informacje? Co one zmienią na korzyść?

Pozdrawiam, świetlistego dnia, Ag

aga230711-02-2005 15:17:27   [#05]
Ja pewnego razu jako rodzic byłam na lekcji matematyki otwartej u mojej córki w klasie o profilu matematycznym. O zgrozo! To był wyścig. Dzieci biegiem leciały do tablicy. Kto nie mógł to nadążał, a kto nie to dalej do przodu. Żadnego przystanku, żadnego oddechu. Mnie ta lekcja śni się po nocach chociaż minęło już 10 lat. Boże, że ja jako matka i nauczycielka tak stresowałam moje dziecko. Nie mogę tego zrozumieć.
jzzg11-02-2005 15:38:24   [#06]
Spotkałem się z takimi prośbami. Jedna nauczycielka się zgodziła, a druga nie. I dobrze. Bo po co rodzic ma siedzieć na lekcji? Czy potrafi to konkretnie wytłumaczyć? Jeśli ma jakieś zastrzeżenia do nauczyciela, to może porozmawiać ze mną na ten temat i ja po hospitacji lub po ankiecie na przykład chyba najlepiej potrafię ocenić owe zastrzeżenia. A obca osoba na lekcji stresuje nauczyciela, dziecko tego rodzica i pozostałych uczniów.
aga230711-02-2005 17:06:15   [#07]
Też tak uważam. Wolę nie widziec co wyrabiają inni z moim dzieckiem aby potem nie mieć koszmarów.
Marek Pleśniar11-02-2005 17:21:02   [#08]

"O zgrozo! To był wyścig. Dzieci biegiem leciały do tablicy"

:-)))))))))))))))))))))))))))))))))))

aga230711-02-2005 17:31:21   [#09]
Dosłownie. Kto pierwszy ten lepszy
aga230711-02-2005 17:33:26   [#10]

Marku

Od tamtej chwili nigdy nie poszłam na lekcję otwartą do mojego dziecka i sama też niechetnie takie organizuję bo nie uważam się za chodzący ideał.
amrek11-02-2005 17:41:33   [#11]

Ekhm, powiedzmy, że w moim przypadku mniejsza o koszmary, chodziło raczej o uświadomienie sobie, że to ślepa uliczka, ewidentny błąd w wyborze środków zaradczych.

Bo przecież gdyby w tym przypadku cokolwiek zależało od nauczyciela i potrafił się uporać z trudnością sam bądź z pomocą bardziej doświadczonych kolegów - to rok wystarczyłby na choćby drobne zmiany, wskazujące na poprawę i dające nadzieję, które dostrzegliby i rodzice.

A jeśli ze stu różnych przyczyn nauczyciel przez rok pozostaje bezradny, to z kolei rodzic, nawet jeśli wyłuska na lekcji część powodów, staje się posiadaczem informacji, które w zasadzie dla niego są kompletnie bezużyteczne. I bez tej wiedzy z lekcji można się domyślać, jaka ona jest - po skutkach. Tak to widzę  po latach.

Rodzic ma iść do dyrektora? A co to zmieni poza tym, że przybrudzi obraz nauczyciela w pracy? A celem nie jest popsucie opinii nauczyciela, lecz gruntowniejsze przyswojenie wiedzy przez ucznia. Dyrektor przecież i tak, bez rodzica, monitoruje pracę swojego zespołu, więc na co mu rodzic, który kłapie o tym, co dyrektor sam wie?

Ma wnioskować o zmianę nauczyciela? Jeśli ten nauczyciel jest ogólnie mało sprawny jako dydaktyk, to taki wniosek jedynie powoduje, że nauczyciel zaczyna męczybulić i trwonić inną klasę. To co to za korzyść?

Poza tym obecność rodzica na jednej lekcji to za mało, żeby oceniać pracę nauczyciela. I zawsze wtedy słuszna wątpliwość, czy się np. młodemu, niedoświadczonemu pedagogowi nie wyrządza krzywdy. No bo może się kiedyśtam nauczy, jak uczyć? A że się uczy akurat na Twoim dziecku? Trudno, na kimś musi:P.

Zainteresował mnie ten wątek, bo przypomniałam sobie, jak to w ogóle wtedy się działo. Paradoksalnie: nie zmieniał się nauczyciel, nie zmieniały się jego metody nauczania, ponieważ uważał je za poprawne bez względu na efekty, za to rodzice uczyli się na cito, jak uczyć, bo się bali, że inaczej dzieci nie zdadzą do gimnazjum :-) Coraz prężniej też działała samopomoc uczniowska. Ci, którzy matematykę zrozumieliby nawet wykładaną przez Marsjanina, udzielali korepetycji humanistom ;-).

Doszło więc do zabawnej (?)sytuacji, w której obowiązki nauczyciela przejęli inni. No bo ktoś musiał, przy tak niepojętym ugorze.

aga230711-02-2005 17:42:47   [#12]

Marku

niech ci będzie Dzieci biegiem udawały się do tablicy. ale dobrze, że jesteś dowcipny. Masz to coś.
lunani11-02-2005 22:43:42   [#13]

U nas każdy rodzic po konsultacji z dyrektorem i za zgodą nauczyciela może uczestniczyć w lekcji. Mamy też w marcu dni otwarte dla rodziców.

Oczyszcza to atmosferę i często wychodzi na jaw, że pociecha mijała się z prawdą, mówiąc źle do rodziców o nauczycielu.

Inni uczniowie też się nie popisują w tym czasie, są bardziej zdyscyplinowani.

Rodzice mają wyznaczone dni na kontakt z nauczycielem i od dawna nikt nie prosił o pobyt na lecji.

Marek Pleśniar11-02-2005 23:07:49   [#14]
fajnie:-) bardzo mi się podoba
Gaba12-02-2005 03:25:02   [#15]

jakby pochodną tego, co piszesz jest takie oto oczekiwanie nauczyciela: prosże Państwa Państwa syn (córka) zachowuje sie u mnie na lekcji okorpnie, proszę coś z tym zrobić.

co może zrobić rodzic - oczywiście pogadać... apleować do swojego potomka... natrzeć mu uszu..

Ale - przecież pretensje do rodziców (bardzo częste, bardzo naiwne), że nie potrafią na odległość pewnych rzeczy załatwić w szkole u Pani - jest i zabawne, i smutne, i naiwne i...

lunani12-02-2005 10:15:07   [#16]

Odpowiedziałam na zapytanie jak my postępujemy, gdy rodzic wnioskuje o udział w lekcji.

Często rodzic ma inny obraz zachowania dziecka w domu. Nie chce przyjąć do wiadomości uwag nauczycieli.

Ma więc szansę na sprawdzenie jak mają się sprawy naocznie. Fakt, że nie utrudniamy rodzicom wejścia na lekcje powoduje, że tych próźb jest niewiele. Rodzice nam bardziej wierzą.

Są tacy co uważają też, że dziecko cały czas "siedzi w pokoju i się uczy", a ze szkoły przynosi negatywne oceny i uwagi.

amrek12-02-2005 13:45:49   [#17]

gość czy myśliwiec

yhm, dni otwarte pewnie zdrowsze :-)

a tamto matematykowanie to jak skrzypiące utykanie, żeby w końcu dojść, w czym rzecz, jakieś takie szczytowanie stanu wyjątkowego, dzikowanie, szukanie sposobów na odwyrtkę i dziś się do niego nie uśmiecham wcale, ale wtedy wydawało się zwyczajnie, że dostępne środki wcześniej się wyczerpało i to na ostatek, a potem trudność ze szkoły sobie wyszła do domów i tam ją rozwiązywano powolutku, skoro nie dało się inaczej, bo egzamin czekał - i koniec.

Może to po prostu kwestia ustalania granic, szanowania terytoriów? Rodzic gość - ok, rodzic sprawdzacz, myśliwiec - pomyłka? Nie naprawia się szkoły, tylko dziecku się pokazuje, że być może nie jest dokładnie tak, jak powinno, ale modelowe jak powinno to rzadkość? A wymiana modelu na bardziej odpowiadający to czasem pójście na łatwiznę? No nie wiem...Bo matematyczka jeszcze całego Ciała nie czyni, a rozmaitość to nie dopust Boży?

Bo co, gdyby nauczyciel do rodzica tak se rzekł: - Wpadnę do pana do domu któregoś popołudnia, żeby o, tak, z krzesła przy ścianie, nie wtrącając się ani nic nie mówiąc ani ciasteczek nie chrupiąc, łapserwator taki, zerknąć przez dwie godzinki, jak pan i pańska żona wychowują dziecko, dobra?

jzzg12-02-2005 15:33:50   [#18]
Amrek, jesteś wielki (głównie za ostatni akapit)!
jzzg12-02-2005 15:34:47   [#19]
Przepraszam: Wielka. Mylę się, ale za moich czasów nie było wychowania do życia w rodzinie.
Arwena12-02-2005 15:42:08   [#20]

Amrek,

Świetne to Twoje porównanie. Można ewentualnie wykorzystać?
gosienka12-02-2005 16:16:57   [#21]
Poniewaz wielu naszych rodziców dowozi dzieci do szkoły z odleglejszych miejscowości to cały dzień siedza w szkole / bo przecież nie będa się szwendać po mieście/ Wielokrotnie więc siedzą na lekcjach i nigdy nie jest to problem. Rodzice wiedzą , że mogą wejść na każda lekcję swego dziecka - nawet bez zapowiedzi. Dla nas to norma
amrek12-02-2005 17:31:09   [#22]

Arweno,

dżiz, co za szlachetność postawy wobec praw autorskich :-) ależ, proszę uprzejmie, Szanowna Elficzko 

pozdrawiam, puchatego wieczoru, Ag

mamatrzy12-02-2005 17:47:13   [#23]

Amrek popieram w 100%. Sama pamiętam jak byłam hospitowana przez trzy mamy, których celem było nie podpatrzenie jak dziecko funkcjonuje na lekcji, w grupie, ale późniejsza licytacja, któremu dziecku poświęciłam najwięcej czasu. Oczywiście każda uważała, że jej dziecku najmniej.

Inny przykład: tato miał obserwować jak można pracować z jego niepełnosprawnym dzieckiem. W późniejszej rozmowie, a właściwie krzyku zarzucał mi niekompetencję, ponieważ jego dziecko pracowało trochę inaczej niż dzieci pełnosprawne.

Niestety rodzic zazwyczaj nie posiada odpowiedniej wiedzy metodycznej i takie jak wymienione przeze mnie wizyty na lekcji kończą się tylko niepotrzebnym zdenerwowaniem nauczyciela, rodzica oraz dzieci.

Konto zapomniane13-02-2005 15:21:06   [#24]

VETO

Myślę, że nie o wiedzę metodyczną rodzica powinno chodzić. jakakolwiek hospitacja czy lekcja otwarta MUSI być ukierunkowana nie na nauczyciela, a na ucznia: jak uczestniczy w zajęciach, jak współpracuje, jaka jest jego aktywność itp. Daltego jeżeli macie w statucie zapis, że przy ocenie pracy czy za staż swoją propozycję oceny wydaje rada rodziców, to nauczyciel sam powinien zabiegać o to, by ktoś z rodziców zobaczył, jak pracuje z dziećmi.

UWAGA!
Nie jesteś zalogowany!
Zanim napiszesz odpowiedź w tym wątku, zaloguj się!
Dopiero wtedy będziesz mógł/mogła wysłać wprowadzony komentarz na forum.
Jeśli nie masz jeszcze założonego konta na forum, załóż je.
Logowanie i/lub zakładanie konta.

strony: [ 1 ]