Forum OSKKO - wątek

TEMAT: czy Puszczak tylko trzy czasy miał :-)?
strony: [ 1 ]
amrek28-11-2004 17:46:42   [#01]

Trafiłam na książkę: niepozorną i z tego, co mi wiadomo, nie reklamowaną, bo nie Tokarczuk ją napisała, ani Pilch, a Jerzy Waldorff. Nazwał swoją opowieść Dolina szarej rzeki.

 

Licealista, – gdy zależy Wam, by pojął wnikliwiej istotę dwudziestego wieku, swobodniej poruszał się wśród zawiłości literatury i umysłu ubiegłego stulecia, w tym i emigracji - wróciwszy z Doliny szarej rzeki, będzie i po lekturze obowiązkowej śmiglej biegał.

 

Nie chcę tu chrzanić recenzencko, więc tylko szkic najchyżej, jak się da.

 

Umiał, zdaje się, Waldorff we wspomnieniu wybrać spośród zdarzeń życia te, które esencjonalizują widzenie stulecia.

Każdy rozdział książki jest plecionką, chałką czasów; retrospekcja, spotkanie, plotka przypominają, że nie tylko Puszczak ma trzy czasy, ale i my grążymy się w każdej minucie w wielu naraz, niekoniecznie to czując lub wydobywając na jaw przed sobą.

 

W Dolinie szarej rzeki jaskrawie, jak obraz na ekranie w ciemności kina, widać, jak żyli wykorzenieńcy, którzy widzieli siebie i istnienie z przedwojnia niby embriony i płody zakonserwowane nielitościwie w formalinie wojny, podczas gdy obok nich jakieś kopie ich samych żyły w gorączce, zmartwychwstałe od razu jako dorośli, którzy winni byli o przeszłości czym prędzej zapomnieć, bo im teraźniejszość miała ją za złe, a przyszłość obiecywała ich żarliwej pamięci połknięcie bez śladu.

Profesor Maria Janion, wyszarpana z Wilna, skarżyła się na poczucie, że żyje życiem pożyczonym, nie własnym, w sobie, a jakby wciąż obok siebie. Cała epoka, przepadła w ruinie, zabrała jej oddech, a w zamian czas powojenny podarował w tułaczce płaszcz obcego przechodnia, by ten znaleziony przy drodze, a narzucony byle jak na odarte z właściwego odzienia, przemarznięte ciało, pozwolił mu chodzić wśród ludzi.

By daleko nie szukać, z identyczną nietakością żyli: Miłosz, Krzysztoń, czasem szepnie ona i u Kapuścińskiego, nietakość strzaskała pogodę Makuszyńskiemu itd., itd...

Podobny ton pobrzmiewa u Waldorffa.

Polecam najcieplej...Prostotę z kindersztuby - dziś niemal zapomnianej, bystrość zapisu - z czułości oka na drugiego człowieka, co dziś w wielu kręgach passé, gdy coraz tłumniej  pospolitość przekonuje siebie nawzajem na geografii nowoczesnego człowieka, że Ziemia nie kręci się wokół Słońca, lecz wokół własnej d...

            Niemal każda ze scen w u Jerzego Waldorffa staje się ikoną, odsyłającą do znaczeń swego czasu...Żal, by kurz Dolinę nakrył

 

Pozdrawiam

i wybaczcie, ja wiem, że tu nie miejsce właściwie na recenzje, nawet takie skulone, jednak szkoda, żeby Waldorff umknął polonistom

Agnieszka

Arwena28-11-2004 18:09:21   [#02]

czytałam,

ale ja prostak ścisły - nie potrafię tak pięknie reklamować. Lubię czytać wspomnienia, bo choć często ubarwione i niekompletne, potrafią przybliżyć atmosferę dawnego świata.
amrek29-11-2004 11:49:52   [#03]

Arweno :-)

czytałaś :-)

to i dobrze, o jedną więcej osobę w Waldorfianii, która nie zasługuje na to, żeby stać się pustkowiem

pozdrawiam, świetlistego dnia

Ag

Arwena29-11-2004 20:11:20   [#04]

Amrek,

A może założyłabyś wątek "Co warto przeczytać, a co nawet kupić"? Wygląda na to, że jesteś fachowcem od literatury. To co polecają w prasie - nagrody NIKE i różne takie - mnie się często nie podoba. Jestem takim sobie zwykłym czytelnikiem i lubię, jak książka jest "o czymś", a nie tylko stanowi jakąś dziwną i nowatorską formę literacką. Nie trawię Pilcha, Masłowskiej, Gretkowskiej itd., czasami podobają mi się autorzy, których podobno nie wypada czytać dorosłemu inteligentowi (Grochola, Musierowicz). Jak znajdziesz chwilę czasu, to pomyśl o tym.

pozdrowienia

Bas29-11-2004 22:45:03   [#05]

A czytaliście?

Mark Haddon "Dziwny przypadek psa nocną porą" - rewelacyjny, dla nauczycieli (dyrektorów też), prawdziwa lekcja pokory. Rzecz o autyzmie, ale wspaniała forma z zagadką kryminalną w tle. Polecam (może po fakcie, bo wszyscy przeczytali, tylko ja - spóźnialska).
amrek30-11-2004 11:28:20   [#06]

Hm, zachowuję, Arweno, pamięć o książkach

za przeczytanie których dałabym się pokroić ;-)

Jeśli dzięki info przeczyta upatrzoną przez mnie opowieść bodaj jeszcze jedna osoba więcej, niżby poznało ją czytelników bez mojego głosu o niej, będę szczęśliwa

Zatem, ok, chętnie czasem wrzucę zachętę do wyboru. Może robić to w tym wątku, Arweno?

O leczeniu pawiana z uzależnienia od alkoholu, konieczności trzymania za rękę goryla, gdy umiera na gruźlicę i o tym, dlaczego utratę oka przyjmuje się jak błogosławieństwo, przeczytamy w „Księdze z san Michele” Szweda Axela Munthego. Nie był weterynarzem, lecz wziętym lekarzem paryskich markiz, którym tajemnicze dolegliwości odbierały chęć do kaprysów i przejażdżek po mieście. Oprócz tego za darmo zaglądał do zapajęczynionych izdebek emigrantów, ratował chorych na cholerę w Neapolu, przywracał zdrowie psom arystokratek, widział w Laponii krasnoludka, wygrzebał się na wpół żywy spod lawiny w Alpach.

Osiadł na Anacapri, gdzie o cesarzu rzymskim Tyberiuszu plotkowano, jakby umarł wczoraj. Dom do kochania budował bez architekta, przy pomocy sąsiadów, tak jak dzieci wznoszą domy z klocków, tu dodając, tam ujmując, żeby wydobyć ze składanki spodziewaną harmonię.

Wykarmiła go w surowej okolicy na wpół zdziczała piastunka. W jego pokoju znajdowały przytulisko ropuchy, węże i nietoperze. Jako dziecko pod pierzyną wysiadywał jaja z porzuconych przez ptaki gniazd, choć dostawał cięgi za jajecznicę w pościeli. Ugryzł ojca, kiedy ten go bił i w dodatku wcale chapnięcia nie żałował.

Pracował przez pewien czas w domu dla obłąkanych. Drwił sobie z ostrzeżeń przed wariatami. Padł, kiedy pacjent, kowal, zdzielił go młotkiem w czerep. Szwed o krzepie niedźwiedzia wnet wylizał się z fizycznych ran, ale wrodzoną ufność wobec życia postradał. Dopóty, dopóki nie powiedział sobie, że rzecz nie w młotku, lecz w głowie.

Działo się to wszystko dawno temu, przed wiekiem. Proza Munthego jest więc staroświecka - jak lichtarz misternej roboty. W sam raz dla konesera światła w oprawie, której mody nie pozbawią powabu

amrek30-11-2004 11:42:48   [#07]

aha, Bas :-)

a Tobie dziękuję za podpowiedź

nie czytałam książki, o której mówisz

pozdrawiam

A

amrek01-12-2004 09:52:53   [#08]

brzoskwinia na dziś :-)

wklejam dziś fragment bardzo dawno pisanej recenzji o powieści, która jest jedną z tych do wielokrotnego czytania. Na pewno wielu z Was ją dobrze zna :-) - i tych za oczywistość serdecznie przepraszam, ale wiem że im młodsi są ludzie, których spotykam, tym rzadziej wiedzą, o jakiej książce mowa.

Kiedy w letnią noc pan Brzoskwinia rozgniótł zadkiem truskawki na grządce, pomyślał, że ostatni raz wyciska soki ziemi. Do winnicy - w której Brzoskwinia na przemian to ryczał z bólu, to śmiał się ze sprośnych książkowych facecji,  pociągając wino z gąsiorka  - szła zaraza, by skosić Brzoskwinię - snycerza z Clamecy.

 

Powieść Romain Rollanda sprzed ponad osiemdziesięciu lat płowieje na półce z nalepką „klasyka”. Czeka śmierci - bo tym dla książek zapomnienie, czym dla nas zamieranie oddechu. A szkoda. „Colasa Breugnona” napisanego, gdy jego autor otarł z kurzu szpargały swego pradziada Boniarda z Burgundii.

Brzoskwiniowy kapelusz wieczornej lampy na głowę i można powłóczyć się z panem Brzoskwinią, czyli Breugnonem, po drogach południa Europy. Choćby po to, żeby pogłaskać swoje szramy. Żeby pogodzić się z życiem, nawet jeśli dostaje się od niego w skórę i widać jasno, że ono potrafi haratać aż do milczenia bądź jęku, co ściera wszelkie imiona.

 

Rzeźbiarz z Clamecy starzeje się. Dłuto zostawia w pracowni obok klocków drewna, żeby gęsie pióro zanurzać w kałamarzu, a wargi moczyć w kubku z przednim winem i opowiadać, co się działo, kiedy na świeżą twarz chwata wpełzały przez lata zmarszczki.

 

Kiedy morowe powietrze dociera do miasta, Colas – czując gorączkę i rwanie w brzuchu - wychodzi z ukochanego domu, żeby go – wiedząc, że gospodarz zachorował - nie spalili drżący z trwogi przed chorobą ziomkowie. Chce umrzeć w starym szałasie, w swojej winnicy. Tam żłopie wino, czyta śmieszności i wrzeszczy, kiedy ból staje się nie do zniesienia. W nocy, na wpół przytomny z cierpienia i upojenia, patrzy w niebo, które wydaje mu się jak drzewo z olbrzymią zmroczniałą koroną, skąd tylko gwiazdy - owoce wysyłają ku niemu lśnienia. Słyszy śpiew owoców z gałęzi nieba, a może to nucą grona winorośli, mężczyzna sam już nie wie...: Tarninko, krzewie, zapuść korzenie, nie daj się, nie... Wtedy Breugnon przytula się do truskawkowych zagonów i pyta: - Chcesz mnie, dobra ziemio? Bo mnie dobrze z tobą.

 

Pada i grzebie się w tłustych grudach tak, że spod nich tylko gęba bielą błyska. W oddali, na wieży miejskiego kościoła, kołyszą się dzwony, a echo głębokich tonów pstrzy cykanie konika polnego, który przysiadł koło umorusanego ziemią ucha pana Brzoskwini.

Chcesz mnie? Chcesz mnie nieść nadal czy pochłonąć? Czegokolwiek pożądała ziemia tej nocy, Breugnon przyjąłby jej pragnienie. Spodziewał się, obolały, rozgorączkowany, pieszczoty ziemi, nawet, gdyby miała okazać się śmiertelną – i ostatnią.

Nie powiem, czy Colas umarł w truskawkach. Nie powiem, jak żył. No, może jedynie – bo epitafium mu się należy – powiem, że klęski nie zaprawiły piołunem jego śmiechu. - Ble, ble, akurat – sarknie ktoś, kto swoje przeżył. A właśnie, że nie ble, ble...? 

 

Pozdrawiam

świetlistego dnia

Ag

 

amrek01-12-2004 10:13:41   [#09]

echatek erratowy

nie cierpię błędów :-(

oczywiście miało być "recenzji powieści" a nie "o", a po "A szkoda" bez kropki"

sorry :-)

amrek03-12-2004 10:05:46   [#10]

a ja nie chcę - i już!!!

- A ja nie chcę - i już!!! 

Czy nam się tak zdarza powiedzieć? Wtedy kaplica. Przyjrzeć się można staranniej tylko, dla kogo kaplica?

Czy dla tego, kto mówi nie, nie, nie, czy dla tego, kto owo nie słyszy. Wiemy bowiem, że nie zawsze  rzeczy mają się tak oczywiście, na jakie wyglądają. Może się zdarzyć, że gdy przeprowadzimy swoją wolę, ulepimy wedle niej świat, weźmiemy to za sukces niesłusznie. Oślepieni triumfem nie dostrzeżemy w nietrafnym zwycięstwie zarodka kompletnej klapy, która  tylko już w mechanice naszych wyborów nakarmi się czasem i taka czasem nażarta - jest nieodwracalna.

Czasem nie jednego uparciucha bywa najwyższym dobrem, bo dzięki niemu świat się rozjaśnia, a czasem sprawia, że nawet najwyższe wysiłki wielu, wielu ludzi w dobrym celu rozbiją się, najlepiej przemyślane przedsięwzięcie sypnie się jak domino, falami, bo ktoś nie chce - i już.

- A ja nie chcę i już - powiedział pewien mnich w opowieści Matka Boska Jaskółcza Marguerite Yourcenar. Nie podobało mu się i się nie godził. Na co? Na to, by po świecie pałętały się nimfy.

Mnich Terapion nie cierpiał nimf bardziej niż ja skrzypienia styropianu, a ja naprawdę  gorąco go nienawidzę. Krzewił poczciwiec Terapion gorliwie wiarę chrześcijańską i nimfy wydawały mu się piekielnie nie na miejscu w nowym świecie, który w mozole formował i na którym najszczerzej mu zależało.

Wypowiedział więc wojnę nimfom, kruchym i pełnym wdzięku. Niszczył im siedliska, ścinając stare oliwki, aż w końcu nie zdzierżył starzec niestosowności driad i zapędził nimfy niechciane, nimfy z depresją do groty, grotę zaś zamurował zostawiając tylko wąziuteńką szczelinę, by móc nasłuchiwać, czy nimfy skonały.

I co było dalej?

Hm, o mnichu, ale i o malarzu chińskim i kilku innych jeszcze postaciach można poczytać w Opowieściach wschodnich Marguerite Yourcenar, które naprawdę serdecznie polecam

pozdrawiam

świetlistego dnia

amrek03-12-2004 10:34:03   [#11]

a tak w ogóle

to jak się ma, u licha, nimfa więźniarka do dzisiejszego świata?
Arwena03-12-2004 18:53:22   [#12]

Amrek,

dzięki. Już same Twoje recenzje czyta się wspaniale, a co dopiero książki.Rollanda czytałam, ale dawno, chętnie odświeżę. Zapoluję na tę o nimfach - wygląda smakowicie.
amrek18-12-2004 12:43:48   [#13]

obrazy oswajania

Hm, sekrety oswajania opublikował pilot, który poznał je dzięki Małemu Księciu, a ten usłyszał je od lisa.

Rudzielec wzdychał po rozstaniu z Księciem do łanu zbóż, bo ich złocistość przypominała czuprynkę przyjaciela. I odtąd, ponieważ wiemy, że oko lisa potrafił rozpłomienić nie tylko drób, ale i rozpalała je roślinność, ród lisi zyskał na przyjaźni malca i lisa. Drapieżca Saint - Exupery'ego zmącił futrzany image: rabusia i mordercy kur, chytrusa z uśmieszkiem spod wąsa, drapichrusta, co to sierotce gęsi uprowadzał, zamiast pomnażać jej stado, złowione we światach ptaki filantropijnie w pysku żywe przynosić i kłaść dziewuszce pod umorusanymi nożętami, aż sam z głodu nie zdechnie.

Są jednak tacy, co chętnie by porządnie potrząsnęli Małym Księciem, żeby uwolnić go z cukru pudru. A ponieważ nie cenią sentymentalnego kurdupla, nie przejmą się też zbytnio wywodami lisa, znawcy intymności (może dziś wypadałoby nazwać go ekspertem?) z książki, którą gardzą. 
A jednak oswajanie, mimo możliwej niechęci do jednej z postaci, jaką przybrało, nie znika jako pragnienie, nie staje się ziemią bez ludzi i barwy. Dlatego kto w dąsach, że lis naiwniacko się mądrzy, może w poszukiwaniu kontrapunktu zajrzeć do Króla Mrówek Zbigniewa Herberta. To prywatna mitologia poety i eseisty, własne warianty mitów greckich.

Jest w niej między innymi opowieść o infernalnym psie, wyobrażenie o tym, co się zdarzyło, gdy Herakles wywlókł Cerbera z podziemi na światło, pod niebo, żeby zadośćuczynić dwunastemu życzeniu króla Eurysteusza tchórza. Gdy heros wracał z piekielną zdobyczą do pałacu, potwór stawał się zwolna psem - i to psem niepowszednim. 

Tę samą prostotę reguł wierności widzimy w obu historiach, o których mowa, lecz jakże zastanawiająco różnią je: pióro i skutki... 

Nie chcę odsłaniać szczegółów przenikliwie okrutnej bliskości według Herberta, bo zdradzona, i to w pewnym sensie podwójnie (zrozumie, co mam na myśli, ten, kto sięgnie po Króla Mrówek), straciłaby w czytaniu wiele, ale polecam najszczerzej, zarówno obraz znanego mitu, jak i pozostałe ze zbioru Herberta. Nie tylko szydercom, ale i wychowankom lisa;-)  

Pozdrawiam, świetlistego dnia

Ag

amrek18-12-2004 13:20:41   [#14]

pisałam w pośpiechu, więc wkradła się niejasność

- Toć zawsze Cerber był psem. I zawsze niepowszednim - można wzruszyć ramionami.

Niezupełnie. Wcześniej z psa, jakiego my znamy, czuł we krwi jedynie przymus stróżowania. Raczej złudnie i odlegle był podobny do psa, ciemnym echem kundla był zaledwie, a na ziemi odkrył pełnię psiejstwa :-). Postradawszy potworność, nie stał się jednak zwyczajnym zwierzakiem. Przemiana dotknęła stróża dusz, nie ująwszy mu dziwności...

annah19-12-2004 12:52:40   [#15]

"Księga z San Michele" jest świetna

wracam do niej gdy mam zły humor i przestaję wierzyć w dobrych ludzi ;)

Małgoś19-12-2004 13:24:44   [#16]

czytam ten wątek z poczuciem ...żalu :-(

bo kiedys czytałam ksiązki ...regałami w bibliotece (amerykańska, francuska, łagrowa, biografie itd.)

a teraz już chyba ...nie umiem

żeby tak dla duszy, odfrunięcia, pomyślenia

nie umiem czytać książek fabularnych, refleksyjnych, poetyckich

to chyba efekt szybkiego czytania (spis tresci, podrozdziały, biegiem oczu po stronach, po łebkach, po kluczach)

okropne, prawda?

zazdroszczę Wam

Mimo wszystko dorzucę coś ;-)

Kupiłam sobie pod choinkę i podczytuję ukradkiem "Intuicja- jej siła i słabość" Davida G. Myersa

bez fabuły i wzlotów ponad dziś, ale może pomoże spełnić modlitwę "O pogodę ducha":

" Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić i mądrości, abym odóżniał jedno od drugiego"

PS. Amrek - jestem pod wrażeniem wielkim Twoich refleksji dot. M.  - żeby odpowiedziec muszę sobie wiele spraw przemysleć ;-) (Dziekuję)

amrek19-12-2004 22:17:30   [#17]

o! annah, Małgoś

witajcie na herbatce u Puszczaka ;-) miło Was tu widzieć

ps. Małgoś, jeśli się przydały, ok. List na chichocie znalazłam. Dziękuję. Dobrej nocy

dorota s p19-12-2004 22:42:56   [#18]
Ogromnie się cieszę z tego wątku. Mimo wariacji dzisiejszych czasów, a może właśnie na przekór jej- czytam dużo i daje mi to niesamowitą frajdę!Bardzo polecam  noblistę  z 2003 roku-J.M. Coetzee. I chyba  niekoniecznie od razu  nagrodzoną "Hańbę". Wspaniała, zmuszająca do refleksji historia odchodzenia "Wiek żelaza", okrutna, ale zwycięska: "Czekając na barbarzyńców" i wszystko co ukazało się u nas tego poł€dniowoafrykanskiego pisarza  jest bardzo , bardzo godne uwagi. Lektura niełatwa, ale rewelacyjna.
amrek19-12-2004 23:07:46   [#19]

gwiazda na palcu

Gdy zajmę się karmieniem karpia pod świerkiem, odłożę zachęty, a przecież niebawem ferie, czas szczodrzejszy, toteż chcę wierzyć, że teraz uda się kuszenie zabiegańców;-). Dlatego pogadam Puszczakowi o "Łódzkich porach roku" Ireny Tuwim. Choć ziąb chwyta w czytaniu, są nie do przegapienia.

Rozłożyłam twarde okładki wspomnień i stało się tak, jakby siostra poety otworzyła w tej samej chwili skrzydła bramy, żebym weszła w zgrzebną Łódź sprzed stulecia.

 

Miasto rozsnuło się przede mną z takim kopciem na sznurach kamienic, jaki wyobrażam sobie na kociołku steranej wiedźmy, z płochliwymi karłami zielska; a trzeba ich wypatrywać tęsknie, bo gdy się nie szuka, niewidzialnieją, szorstko obnażając gruzły bruku i rynsztoki.

Tylko niebo nie skąpi przestrzeni, lecz przed gwiazdami zabójcami przestrzega gderliwie straszliwa Mania Bednarek, córka zduna spod Łasku, służąca Tuwimów. Ona wie, na co gwiazdy się gniewają. O, na przykład wściekają się, gdy je pokazujesz palcem z okna! A jak się robi to, czego nie lubią, wtedy gwiazdy spadają i zabijają złoczyńcę z palcem, który dziobnął niebo  – i kropka. Jeszcze gorzej może się skończyć bycie niegrzecznym wobec księżyca. Ten zabija w odwecie całą rodzinę. Mania śpiewa też z przejęciem balladę o konduktorze Wiśniewskim, który zamordował żonę i dzieci. Przeraża „realizmem podawanym na surowo”.

Ojciec myślami daleko, daleko, nad Sekwaną, gdzie spędził najpiękniejsze lata, a matka, z kruchości pensjonarki nie wyrosła, pisze właśnie memuary i wzdycha do wszystkiego, czego w sztywnym ojcowskim budżecie nie da się upchnąć. 

Lepiej siedzieć cicho przy stole z lwimi łapami z dębu i myśleć o tym, jak będzie, kiedy mama zabierze znów na wyprawę do krawcowej Czarnomskiej, która ma twarz od pudru kredowobiałą, w puszkach po szprotkach hoduje sadzonki, a chodzi po pracowni w szlafroku z falbanami, które w ruchu puchną i kołyszą się tak, że szwaczka wygląda jak dziwotwór.

Perli się Bach grany przez kolegę Julka, Maksa Baraca. Dźwięki znad fortepianu sąsiadów falują teraz w domu pod sufitem.

 

Krok po kroku, odsłona po odsłonie, pokój po pokoju idzie się w ślad za dziecięctwem poezji, którą tak dobrze znamy.

 

A na końcu matka Ireny i Juliana, która zwija się w kłębek trwogi w obłędzie melancholii, ginie nie wiadomo gdzie, gdy szpital zmienia się w piekło, gdzie niemieccy żołnierze mordują chorych. Wątlutka wieść niesie, że wyrwała się stamtąd, ale na drogę donikąd, nikomu nieznaną, zatem - jako się rzekło - na końcu kładą się cienie słów: - Więc najbliższy krzew, krzew najbliżej rosnący tego miejsca, będzie naszą ojczyzną...

 

Język książki, ech, powściągliwe czarodziejstwo cygańskie, zachęcam – więcej nie pisnę...No może jeszcze tyle, że inaczej, mocno inaczej zabrzmiał mi ulubiony wiersz:

Na stacji Chandra Unyńska,

Gdzieś w mordobijskim powiecie,

Telegrafista Piotr Płaksin

Nie umiał grać na klarnecie...

 

 

 

Puchatej nocy all :-)

Agnieszka

amrek19-12-2004 23:10:30   [#20]

o,doroto!

witaj ciepło :-)

pozdrawiam

Ag

UWAGA!
Nie jesteś zalogowany!
Zanim napiszesz odpowiedź w tym wątku, zaloguj się!
Dopiero wtedy będziesz mógł/mogła wysłać wprowadzony komentarz na forum.
Jeśli nie masz jeszcze założonego konta na forum, załóż je.
Logowanie i/lub zakładanie konta.

strony: [ 1 ]