wiecie, przez wszystkie lata pracy w szkole miałem na scianie przypietą kartkę z cytatem co mnie pocieszał
"Dorośli ludzie dlatego są nieszczęśliwi i zgorzkniali, bo nie chodzą do szkoły i nie czekają na wakacje"
wiadomo - Makuszyński
uwielbiam - i odzyskuję wiare w szkołę i takie tam gdy czytam czasem
macie w prezencie jeszcze:-)
http://ksiazki.efactory.pl/?makuszynski_kornel/bezgrzeszne_lata/rozmowa_z_zegarem_o_bezgrzesznych_latach
Dziwni to ludzie, ci profesorowie! Taki zły, to się naprawdę rzadko zdarzał, raz na kilka lat. Napsuł krwi nam i sobie i gdzieś przepadł. Większość tworzyli ludzie po stokroć zacni, pojący się ciągle u źródła młodości, a choć poważni, choć bardzo uczeni, uśmiechali się gdzieś tam w głębi mądrych swych dusz, patrząc na zwariowane, psie figle. Trzeba zaś było mieć świętą, anielską cierpliwość, aby wytrzymać z gromadą rozbrykanych rumaków bożych, z całym arsenałem dynamitowych nabojów, które o wybuch przyprawia byle iskra. Najzacniejsi ludzie to są zawsze przyrodnicy; ma taki do czynienia całe życie ze zwierzakami, więc bez wielkiego trudu nas potrafił zrozumieć w każdym wypadku. Maniery tapira, zwierza oślego rodzaju, albo leniwca ai-ai niewiele się różniły od naszych wybornych manier. Takiego przyrodnika nic nigdy nie potrafiło wyprowadzić z równowagi. Poleca on na przykład, aby żaki zbierały rozmaite kamienie co dziwniejsze i wszelakie minerały. Jak poleca, to pewnie wie, co robi.
Na następnej lekcji stoi staruszek przy katedrze z małym młotkiem w dłoni, a "klasa" jeden po drugim pokazuje mu w wielkim trudzie znalezione "minerały". Właściwie to zamiast tym swoim młoteczkiem rozbijać każdy kamyczek i orzekać o jego wartości, powinien był na dobrą sprawę walić nim po łbie wszystkich nas z kolei. Przynieśliśmy mu wiele kilogramów kamieni, pozbieranych na najbliższej ulicy, wśród tego śmiecia jednak były też okazy rzadkie i zupełnie nie znane w naturze, na przykład kamień niebieski. Rozbijał go młotkiem i mówił: - Zwyczajny kamień zanurzony w niebieskim atramencie! Na nic! Żeby się skrzywił, żeby wydarł z którejś czupryny choć dwa tysiące włosów - nic. I znowu orzeka: - Zwyczajna farbka do farbowania bielizny. Na nic! - Zwyczajna cegła, wymoczona, zdaje się w spirytusie, bo pachnie...
Na takie też pomysły zdobywały się potworne nasze dusze. Nim jednak trzydziesty z kolei pokazał swoje dziwo, swój słynny minerał, jakiego świat nie widział i nie zobaczy, mijała godzina i to był nieczysty zysk całego przedsięwzięcia.
Nie ma bardziej genialnych ludzi w kradzeniu czasu niż uczniaki; jak wiadomo godzina szkolna jest co najmniej trzy razy tak długa, jak godzina zwyczajna, trzeba więc sposobów genialnych, aby ją skrócić o głowę i dwie nogi. Operacja taka udaje się najłatwiej na początku lekcji, bo pod jej koniec w atmosferze klasy panuje już zdenerwowanie, bo już była jakaś awantura i kogoś pognębiono. Trzeba tylko znać świetnie teren psychologiczny, a zawsze się uda.
Nieodmiennie jakiś kwadransik umieliśmy gładko urwać jednemu zacnemu profesorowi, który był maniakiem, chorym z urojenia. Zjawiał się czerstwy i zdrów i szybkim krokiem szedł do katedry, dobywał z kieszeni małą książeczkę, wynalazł jakieś nazwisko i zadawał pytanie. Zapytany nie odpowiadał, tylko wlepiał wielkie oczy w profesora, na gębę zaś naprowadzał wyraz tak wielkiej żałości, jakby mu serce pękało.
- Czego tak patrzysz, nie widziałeś mnie nigdy? - Widziałem, proszę pana profesora, tylko... - Tylko co? - Tylko, że pan profesor tak dzisiaj mizernie wygląda, że się stropiłem... A jego jakby kto na sto koni wsadził, taki był szczęśliwy. - Co też powiadasz? Naprawdę tak źle? A wtedy cała banda chórem: - Strasznie źle! - Wyglądam na chorego? - Bardzo, bardzo! Niech pan profesor pójdzie się położyć. - Nie mogę, moi drodzy, nie mogę. Wiem, że się ledwie trzymam na nogach, ale obowiązek... - Pan profesor musiał coś zjeść niedobrego, teraz strasznie wszędzie trują! - Tak myślicie?
I szedł nieznacznie ku oknu, aby się przejrzeć w lustrze szyby. Musiał zobaczyć twarz rumianą, ale on widział bladą, żółtą z odcieniem lekko niebieskawym. Dusze w nas wywracały koziołki z radości, a on, już osłabły, zadawał pytania ot tak sobie, słuchał odpowiedzi z roztargnieniem, i był bardzo, bardzo łagodny, bo nie wypada przecież człowiekowi stojącemu nad otwartym grobem znęcać się, i to nad kim? - nad tymi, co go pożałowali, co zauważyli jego trupią bladość, nabrzmiałą śledzionę, zbiedzoną wątrobę i rozstrojony żołądek. Oni jedni to zauważyli, bo nikt poza tym. My, swoim wspaniałym i mądrym współczuciem, pracowaliśmy nie tylko dla siebie, ale i dla następnych pokoleń, to znaczy, dla następnej klasy, gdzie ten umierający profesor miał się udać po pauzie. Dawaliśmy tam znać szczegółowo, jaką na dziś postawiliśmy diagnozę, aby nie było pomyłki: więc bladość, nagłe drżenie rąk, mętny wzrok i chwytanie się odruchowe za brzuch. Cud to jest prawdziwy, że taki nieborak nie umierał naprawdę po kilku godzinach, po jednomyślnym stwierdzeniu przez całe gimnazjum jego śmiertelnych dwudziestu kilku chorób.
Taki profesor, zacny gaduła, albo profesor, zacny maniak, to były jednak bardzo wyjątkowe okazje, mądrze zresztą przez nas wychowywane. Gdybyśmy byli mieli do czynienia tylko z takimi ludźmi, wielka i wzniosła sztuka podpowiadania byłaby już za naszych czasów do zupełnego przywiedziona upadku. Dla zachowania jednak wysokiego gatunku podpowiadaczy natura nasyłała na nas srogie gatunki, pobudzające, zmuszające do walki i przez to kształciła w nas i doskonaliła, jak zęby i pazury wilkom, wzrok, słuch, dotyk i ze trzydzieści jeszcze zmysłów, nie znanych dorosłej ludzkości. Spadali na nas jak jastrzębie lub sokoły na biedne, cichutkie i wielkiego współczucia godne pardwy, profesorowie sumienni, groźni, chytrzy, wszelkie sztuki nasze na wylot znający.
Poradź tu z takim! Toteż geniusz klasy dokazywał cudów nieprawdopodobnych. Zbrodnicza inteligencja smyków dochodziła do wynalazków wspaniałych i godnych wielkiego uznania. Nikt nie mógł - wobec wroga tak groźnego, jakim jest sumienny profesor - pozostać sam bez przymierzy, nikt własnym siłom zaufać nie mógł. Bo zawsze w każdej klasie jeden jest taki ponury i ogólnie nie lubiany bohater, co zawsze wszystko umiał, zawsze wybornie był przygotowany i z tym wszystkim był zawsze na nic, nie mógł się bowiem przydać społeczności, dlatego po pierwsze, że był nieużyty i uważał - podobno nawet słusznie wedle Ojców Kościoła - że nie należy nikomu pomagać do szalbierstwa, a po drugie dlatego, że takiego zawsze sadzano na honorowym miejscu, w pierwszej ławie. Jest to pozycja zła do obrony i z góry stracona, bo podpowiada się najlepiej z tyłu. Pierwsza ława ma zbyt mało kontaktu ze społeczeństwem, stale potrzebującym pomocy.
Nie wynika z tego, abyśmy my, nygusy i teatralni maniacy, nie przykładali się do nauki albo wiele nie umieli. Ba! Nawet, przeciwnie, umieliśmy bardzo wiele, brak nam było tylko metody, suchej, choć podobno pożytecznej, szkolnej metody.
Mądry profesor, który czytał w ludziach jak w książce, wiedział o tym doskonale, że ja, czy ten i ów, choć nie umiemy na każde pytanie odpowiedzieć po ludzku, jesteśmy jednak, mierząc inteligencję, mędrcami, Sokratesami wobec takiego, co na wszystko gładko odpowiadał, ale był poza tym ciemny w mózgu jak Buszmen i głupi jak but z lewej nogi.
Mądry profesor matematyki wiedział dobrze, że nawet wzięty na męki, nie zdołam obliczyć trygonometrycznego jakiegoś paskudztwa, ale machał na to ręką, bo wiedział i to również, że umiem pisać wiersze i że Horacego umiem "na wyrywki".
Nie wszyscy jednak mistrze mają takie wyborne pojęcia rzeczy, więc profesor logiki walił mi pałę za pałą, choć dość było spojrzeć na moją zawsze uśmiechniętą, kaczą fizjognomię, aby wiedzieć dokładnie, że z logiką, niewiastą ponurą, szpetną i dziwnych rzeczy wymagającą, nigdy nie będę w zgodzie. Bystry człowiek powinien od razu rozpoznać wśród rozsądnych chłopców początkującego wariata.
Nie wszystkich profesorów zdumiewała nasza inteligencja, zaprawiona w teatrze, wyostrzona świetnie na czytaniu setek książek; byli tacy. którym mało imponowało to, że przerabiam Szekspira! Nie do uwierzenia, a jednak byli tacy... Ból mi kąsa serce!... Och!... Widocznie tak musiało być, bo jednak to ludzie sprawiedliwi, ponieważ jednak i nam było miłe życie, trzeba było znaleźć jakąś radę. Jakoś tam, choćby cudami, trzeba było przejść z klasy do klasy, bo to i jeść nie było co, więc się trzeba było spieszyć z tą szkołą, i mundurek świecił się jak lustro, i wreszcie każdy dryblas stawał się coraz większy.
Poczucie przemożnej siły wszelkiego rodzaju kooperatywy dość wcześnie się nam objawiło; sprzęgliśmy tedy wszystkie specjalne upodobania i wszystkie rozprószone talenty; szedł tedy swój do swego, ale nie po swoje, tylko po jego. W klasie, gdzie nabiera mądrości ze trzydziestu szympansów, uczących się, jak można zostać człowiekiem, zawsze się znajdzie jakiś wybitny specjalista, który - wedle kontraktu społecznego - obowiązany był ofiarować swoją uczoną specjalność społeczeństwu, a za to korzystał w równym i uczciwym podziale ze specjalności innych.
Był więc w klasie zawsze wybitny specjalista matematyk (zawsze mojżeszowego wyznania), specjalista chemik, fizyk, od literatury polskiej, od niemieckiej, od łaciny, od greki, ba! nawet od dogmatyki kościelnej (przypadkiem katolik). Każdy taki specjalista był instancją ostatnią i był źródłem; z niego tryskała mądrość na całą klasę, on puszczał w ruch sztafetę z odpowiedzią ustną, od niego się odpisywało wypracowanie piśmienne i dawało się dalej.
Należy wspomnieć, że zawsze, w każdej klasie, było też takie dziwo ludzkie, które nie było ani specjalistą, ani samo nie podpowiadało, ani też nikt temu dziwu nie podpowiadał, bo dziwo nie chciało. Był to taki honorowy straceniec, któremu kazali chodzić do szkoły, tylko on nie chciał. Na takiego nie było sposobu. Siedział w każdej klasie najmniej trzy lata, bo dłużej nie było wolno, tak że wreszcie, jako zatwardziałego, oddawano... do szkoły kadetów. Taki zawsze świetnie się bił, palił papierosy, pływał jak ryba, zawsze jadł i nic go nie obchodziło. Umiał plunąć na odległość pięciu metrów i był zawsze bardzo uczynny. Jeśli trzeba było pobić jakiegoś ananasa z wyższej klasy, ktoś z nas go zaczepiał i podjudzał, a nasz straceniec bił się i zwyciężał. Za mało miał inteligencji, aby słowami, kąśliwymi jak osy, doprowadzić wroga do szalonego kroku, ale mu potem podbijał oko z niezrównaną precyzją. Takiego wszyscy bardzo zawsze lubili, bo choć sam nie podpowiadał, umiał jednak zrobić hałas, wywrócić się z ławką, pomagał na wszystkie sposoby. Ciało jego siedziało na ławie, zawsze na ostatniej, a duch - jeśli miał ducha - krążył jak mewa nad rzeką i łowił ryby albo przełaził przez wysokie parkany do cudzych ogrodów i zrywał jabłka, również cudze. Społeczność używała takiego do najrozmaitszych prac grubych, nigdy zaś do tak kruchych, jak podpowiadanie.
Kto nie miał ani swojej specjalności, ani wybitnego talentu, ten dla ogólnego dobra trudził się, jak Edison, wynalazkami, mającymi ułatwić żywot człowieka poczciwego. Miałem kolegę, najmilszego chłopca - słowo daję, że dziś jest specjalistą od radio! - który skonstruował przedziwne, magiczne lusterko i tak je jakoś naświetlał, że położone na nim malutkie, z papieru wycięte litery padały olbrzymim cieniem na ścianę, tuż za katedrą profesorską. Do dat historycznych szczególnie był to instrument niezrównany! Wiele zresztą innych oddało ono przysług znamienitych; ponieważ jednak chytrość ludzka odkryje w końcu najlepiej zamaskowaną baterię, odkryto i to zaczarowane lusterko. Zrozumiał wtedy zdumiony profesor, dlaczego od pewnego czasu każdy egzaminowany małpolud patrzył jak zachwycony lub urzeczony, ponad jego głową, w ścianę. Myślał, że to pewnie w pewnym wieku pomaga na rozbudzenie pamięci. Skończyło się z biednym lusterkiem, więc zaraz wymyślono coś nowego.
Na którejś lekcji historii znów się zdumiał jej mistrz, że znany jeden wielki tępak recytuje daty, jak aktorka wiersze, ani się zająknie, tylko patrzy na tablicę, Spojrzał profesor podejrzliwie na tablicę i widzi tylko znaki algebraiczne, rozmaite pierwiastki, logarytmy, ułamki, sinusy i cosinusy, a wśród tego, rzecz prosta, parę liczb. Nic dziwnego, bo przedtem była godzina matematyki i nie starto z tablicy jakiegoś zwariowanego zadania.
Niedługo jednak trwała sztuka, bo i to wreszcie odkryto, że te liczby wplatane w iksy i ygreki do kwadratu, w sto znaków algebraicznych, to właśnie trudne do zapamiętania daty, a z porozrzucanych liter wtajemniczony łatwo składał imiona i nazwy miast. Trzeba było przenieść źródło mądrości gdzie indziej. Wynalazek był śmiały i oparty na obserwacji Poego ze skradzionym dokumentem, którego szukano wszędzie, tylko nie tam, gdzie był umieszczony w miejscu najbardziej widocznym. Otóż kartę papieru z całą potrzebną mądrością przybito na profesorskiej katedrze. Trudna to była sztuka i opłacała się bardzo długo.
O dziwo! Jak cudownym instynktem obdarzone zwierzęta, klasa przeczuwała wszystko: były dnie, gdy nie robiono żadnych przygotowań, bo wiadomo było - nie wiadomo jak, skąd, czemu? - że dziś nikogo nie będą egzaminowali, że dziś pan profesor będzie wykładał. Nie mogło być pomyłki, zresztą nigdy się nie zdarzyła. Straszni ludzie są - młode małpy!
Z równą bystrością, jak przeczuwano godzinę świętego spokoju, tak samo umiano niemal precyzyjnie obliczyć i zapowiedzieć z góry, kogo dziś pociągną do odpowiedzialności, ściślej mówiąc, kto dziś będzie egzaminowany. - Dziś czterech na literę M i jeden na Z! - mówił znawca, wielki psycholog, wielki badacz natury ludzkiej i odkrywca jej zmechanizowanych aktów.
Rzadko się omylił! Obserwował długo metodę starego profesora rutynisty, który długie lata chodził tą samą ścieżką, święcie będąc przekonany, że nikt nie odgadnie, jakimi on ciśnie się na zwierzynę zygzakami. Wyrywał więc ze swego katalogu dziś trzy nazwiska na A i jedno na N, jutro dwa na B i jedno na O i tak jakoś metodycznie. Znawca umiał obliczyć, jak astronom, co zrobi chytry profesor, jeśli ma tylko jedno nazwisko na K i osiem na M - wszystko umiał obliczyć. Zawsze to łatwiej nie być napadniętym znienacka, więc taki ostrzeżony przez naszego astronoma czynił gorączkowe przygotowania i pisał szybko na kołnierzyku siedzącego przed nim przyjaciela wszystko, co było potrzebne w skróceniu do zbudowania potężnego gmachu odpowiedzi. Nie zawsze taki miał kołnierzyk albo jeśli miał, to w takim stanie, że nie czarnym na białym, lecz białym na czarnym należało pisać; w takich wypadkach wsuwało mu się kartkę za kołnierzyk, a on tylko przeginał lekko szyję, aby ułatwić czytanie.
Pisanie formuł algebraicznych czy fizycznych na mankietach było na ogół mało pożyteczne, bo zbyt widoczne; natomiast mikroskopijne znaki na paznokciach, oznaczające związki chemiczne, trudne do zapamiętania, były wynalazkiem dobrym, który miał wielkie wzięcie.
Obok tablicy wisiała zwykle wielka mapa Europy. Gdyby się jej przyjrzeć bliżej, ujrzałby zdumiony człowiek we Francji mnóstwo dat, w Niemczech bezlik formuł, na Belgii chemię, na Anglii fizykę; bystre oczy musiały to dojrzeć z odległości dwóch lub trzech kroków, nie dziw, że były czasem zapłakane. Na samej tablicy, czarno na czarnym, były małe znaki chemicznym uczynione ołówkiem. Na szybie, naprzeciwko, można było w odpowiednim jej, starannie wypróbowanym nachyleniu, ujrzeć jakieś kabalistyczne liczby, wilgotną napisane kredą. Na nosie buta, gdybyś głowę starannie a umiejętnie przechylił, mogłeś wyczytać rzeczy mądre i zajmujące. Imponujący jest wysiłek ducha ludzkiego!
Gdyby się był uparł, to nie tylko na suficie byłyby ślady wielkiej nauki, lecz w brodę profesora byłaby wpięta kartka z datami, a na łysinie byłoby także coś napisane. I cóż z tego?
Bywały takie wygi profesorskie, że nawet geniusz nie mógł im dać rady. Taki obejrzał wszystko dookoła, tablicę i mapę, mankiety i paznokcie, dłoń i palce, wyrywał ci po kolei każdą broń, w wielkim trudzie wykutą w piecu ognistym przemyślności ludzkiej, i dopiero wtedy wystawiał cię na sztych. Taki miał słuch tak wyostrzony, że podpowiadacz, mistrz nad mistrze, cichszy niż szum skrzydeł muchy, wyłapany został zawsze, zanim dotarł do połowy zdania. O, biada! biada! biada!
Nie mieliśmy dla takiego nienawiści - broń Panie Boże - tylko ponury, bezgraniczny podziw. To jednak była wielka sztuka złapać nas, właśnie nas. Trzeba było kochać takiego okropnego człowieka, bo... był nas godnym. Nas myślało czterdziestu, a on jeden odgadywał. To już potężnie - nie ma co! Takiemu należało się poddać bez wstydu i chwycić się ostateczności: wykuć lekcję. Dura necessitas.
Wszystkie te misterne i niemal magiczne sztuki mogły się przydać tylko w tych wypadkach, kiedy z zęba mamuta lub z żebra ichtiosaura, z drobiazgu, z pyłku, z ułamka można było natężeniem inteligencji zbudować szkielet, odtworzyć całość. Ciemno się jednak czyniło na duszy ludzkiemu źrebięciu, kiedy tego uczynić nie było można, kiedy trzeba było coś wiedzieć w całej pełni i w całej osnowie. Język kołowaciał i przysychał do podniebienia. Snadnie można nim było zaostrzyć ołówek. Gadaj na ten przykład na pamięć sto wierszy Eneidy. Gdzie jest człowiek, który to potrafi, i gdzie jest arcyczłowiek, który to potrafi podpowiedzieć?! Wyrzuć z siebie na ten przykład i to do tego po niemiecku! - mowę Antoniusza nad zwłokami Cezara. Wielki Cezar sam rad by ci podpowiedzieć, ale nie może, bo jest umarły i do tego nie umie po niemiecku. Podpowiadacz dokazuje cudów, gada brzuchem, rękami i nogami, łypie okiem, strzyże uchem; kilka wierszy urwałeś zachłannym okiem z książki, ale tylko kilka, bo już to widzą; kilka pamiętasz, przez kilka przelatujesz jak zwariowany koń; że słychać tylko tętent rytmów i jakiś bełkot słów. Chwytają cię jednak za uzdę i każą zawracać: gadaj jeszcze raz!
Wielkie są to męki i nie do opisania. Jeśli tedy przeczyta te ponure wspomnienia młody żak, taka żaba zielona, jakimi my byliśmy kiedyś, niech wie, że znacznie lepszy interes, naprawdę, że lepszy - po prostu nauczyć się. Sport jest sportem; trzeba umieć podpowiadać i umieć słuchać; sztuka podpowiadania nigdy nie zaginie, bo jest wielka, wzniosła i pełna niebezpieczeństw i poświęcenia. Proste sposoby mają jednak także swój urok. Już tam lepiej się nauczyć. Czemu myśmy tego nie robili? Mój Boże! Wtedy nie było jeszcze skautów, tylko wesołe urwipołcie. |