Opowieść Małgosi Wojnarowskiej
TRZYNASTOZGŁOSKOWIEC
czyli
wspomnienia z Sierakowa wierszem pisane
Jeśliś zapracowany, smutny, masz kłopoty,
Lekiem wręcz niezawodnym okażą się zloty.
W odróżnieniu od innych – nie jest gorzki wcale,
Działa natychmiastowo, pomaga wspaniale
Na organy wszelakie i na duszy rany.
Może tylko raz w roku być on stosowany.
Ostatnia dawka była teraz w Sierakowie
I o tym tekst niniejszy nieco wam opowie.
Będący na największym głodzie przedzlotowym
Stanęli już we czwartek w swym bloku startowym,
A szefostwo wręcz w środę na miejsce przybyło
I przykładnie jak trzeba grzałki swe włączyło.
(Czy tak było naprawdę z włączaniem, to nie wiem
Wszak człek dzisiaj niczego nie może być pewien).
Czwartkowy wieczór minął przy smalcu i piwie
Oraz przy innych grzałkach – przyznajmy uczciwie.
Gitara nie zagrała nam tego wieczora
Bo na śpiewy dopiero w piątek przyszła pora.
Wówczas od rana wszędy rozeszła się plotka
Że Mekką zlotowiczów stała się ...”Stokrotka”.
Niektórzy mieli rodzaj stałej rezerwacji
I spędzali tam dzionek do samej kolacji.
Raban robiąc w Margochy bliskiej okolicy
Taki, że słychać było na całej ulicy.
W tym czasie nam dotarli wszyscy pozostali
Co samochodem, stopem czy ...z Wronek jechali.
Otwarcie zlotu było jakoby podziemne
(choć miejsce w tym upale nawet dość przyjemne).
Coś wręczali: Dyrektor z Prezeską do spółki,
Były w nagrodę trutnie oraz jakieś pszczółki,
No i szarfy dawano, lecz nie misskom wcale,
Lecz weteranom zlotów, którzy tak wytrwale
Od Zubrzycy zaczęli (to gdzieś na Orawie),
I mają 5 plakietek! Są dumni jak pawie
Też bym była w tym miejscu – przecież nie dziwota.
(Mam plakietki dwie tylko. Przy Hani – sirota).
Były też Urodziny (niestety, bez świeczek)
Zaliczono Marysię do zlotowych dziecek,
Przyjęła to wszelako z poczuciem godności –
Kto by nie chciał mieć „sto lat” od tak wielu gości?
Potem poszły w ruch grzałki oraz specyjały,
Które z różnych stron Polski na zlot przyjechały.
Zrobiliśmy użytek z Gabrysi śpiewnika
Do późnych godzin nocnych był śpiew i muzyka.
Sobotę nam dyrektor wypełnił dość szczelnie,
Bo zaraz po śniadaniu wymyślił kręgielnię.
Ileż to starań trzeba było do tejże igraszki,
Żeby kulą postrącać takie śmieszne flaszki!
Łabądki, jaskółeczki i figury inne,
A kula, zamiast środkiem, leci, małpa, w rynnę!
Po obiedzie przybyli do nas Wikingowie,
Łagodnie chrzcili – złego nikt słowa nie powie.
I jedna rzecz nas tylko nieco zadziwiła:
Nie gwałcili - oszuści! A kolejka była!
Także rzuty oszczepem i „szczelanie” z łuku,
A przy wszystkim – uciechy, śmiechu – do rozpuku.
Żeby męskość i dzielność sprawdzić jak należy,
Wymyślili jakoweś pranie się rycerzy.
Szczęściem – miecze „drzewienne” tym chłopakom dali,
Żeby sobie co nieco nie poucinali.
„Biały” wygrał, lecz machał tym mieczem beztrosko -
Był na luzie - wszak nie jest wcale członkiem OSKKO.
Śmiało dźgał (wybacz, Ojcze) Dyrektora w zadek,
Ale twierdzi, że wygrał przez czysty przypadek.
Za karę (chyba) potem przy grillu pracował,
Przy karkówce, kaszance to odpokutował.
Cała ta brać zlotowa przebrawszy się nieco,
W obawie, że komary okoliczne zlecą,
Ruszyła na ognisko, co wedle jeziora.
Tam nas właśnie zastała wieczorowa pora.
Niektórzy wskakiwali do jeziora wody,
Bo nas dopadły „okoliczności przyrody”.
Nie pomogły rękawki, machanie i psiki
OFF-em robione, tudzież przeróżne uniki.
Żarły meszki, komary i inne zwierzątka
(a te czerwone placki to nasza pamiątka).
No to zwialiśmy sobie do podziemnej sali
i zdjęcia tam „rzucane” społem oglądali.
Ależ była uciecha – zlot jeszcze jest w mocy,
A my sobie powtórkę robimy po nocy.
I było nadzwyczajnych wydarzeń bez liku:
Gaba znalazła dziecko w swoim pokoiku,
Ktoś na kogoś we Wronkach czekał godzin parę,
Gabrysia zdarła gardło przez tę swą gitarę,
Cud serweta dłubana naszej Rzewy ręką,
Gieniu martwił się trochę hamulcową szczęką,
Roman „niedojeżdżony”, bo miał tu za blisko,
Fred zniknął (lecz to jakby normalne zjawisko).
Niektórzy dziwne drogi powrotne obrali,
Żeśmy aż do Dnia Dziecka tu na nich czekali.
Ewa jechała do dom jakby przez Warszawę,
Gabrysia we Wrocławiu załatwiała sprawę,
AnJa przez Kraków zechciał i miało być miło,
Jak przyszło co do czego – Mu się odmieniło.
Gosia z Opalenicy – no, zgadnijcie sami:
To blisko, więc kręciła dzielnie pedałami.
Wszyscy jechali sobie w rozkosznym upale
(ta grzałka zresztą nas tam ocieplała stale).
Podduszeni w pociągach, w autach także raczej,
wróciliśmy do domów „świeżutcy inaczej”.
No i co? Będę kończyć tę swoje wywody
bo i tak nie oddadzą zlotowej urody.
Bo się tego wszystkiego przelać nie potrafi,
Mimo wielu wrzuconych tutaj fotografii,
Wspomnień, zachwytów i na końcu – żalu.
Najlepiej jest to wszystko przeżywać w realu.
Na koniec nam potrzeba pozytywnej nutki.
Skoro zloty lekarstwem są na wszelkie smutki,
A jedna taka dawka uzależnić może,
To trzeba zwiększyć dawkę, Ojcze Dyrektorze!
I Matko Prezes! Proszę o taką życzliwość:
Powiększmy długość zlotów lub ich częstotliwość!
A póki co, liczymy już dni do Karpacza,
Bo to miasto kolejny dla nas zlot oznacza.
Ewa i Marek podjęli się trudu nie lada.
O odległości mówić tu wręcz nie wypada.
Pojedziem przecież wszędzie – tędy czy owędy.
To by było na tyle zlotowej gawędy.